środa, 31 grudnia 2014

Podsumowanie 2014


Kolejny rok dobiegł końca, pora więc na podsumowania (czyli to na co czekam okrągłe 12 miesięcy). Udało mi się przeczytać całe 54 powieści (istne „szaleństwo”). Cóż się jednak dziwić skoro ten rok upłynął w tak szaleńczym tempie… Moje życie było pasmem słów- kluczy: studniówka, sukienki, , nauka, egzaminy, oceny, matura, wakacje, wyniki, wakacje, wybór uczelni, wyniki rekrutacji, przeprowadzka, wykłady, wykłady, wykłady… Eh…
Trochę tego było…
Z perspektywy czasu to jednak, AŻ 54 książki.

W moim corocznym podsumowaniu NAJLEPSZYCH POWIEŚCI 2014 brak niestety szczególnie mocnych pozycji, które wspominałabym latami. Kilka książek przeczytanych w ciągu ostatnich kilku miesięcy dostarczyło mi jednak godziny dobrej zabawy, a inne garści refleksji.

NAJLEPSZE POWIEŚCI 2014

       
       


    I. „Złodziejka książek” Markus Zusak – piękna opowieść o wojnie widzianej oczami małej dziewczynki porwała mnie i nie pozwoliła zapomnieć. Choć jej narratorem jest śmierć nie jest to bynajmniej opowieść o umieraniu, lecz o życiu w trudnych czasach, poświęceniu, przyjaźni i miłości                                                                           do książek.


II. "Dar Julii” Tahereh Mafi (recenzja) – zakończenia lubianych cykli mają to do siebie, że wzbudzają najwięcej emocji, nawet jeśli jako jednostka nie wyróżniały się niczym wybitnym. Pragnąc poznać zakończenie historii Julii i jej towarzyszy nie zawahałam się jednak zarwać noc. Zmiana, którą przeszła główna bohaterka jest tak ogromna, iż z niemałą przyjemnością czytałam o jej usiłowaniach poprawy losów świata.


III. „ Natalii 5” Olga Rudnicka (recenzja – przezabawna powieść „kryminalna”. Tajemnicza posiadłość, pięć kobiet o tym samym imieniu i nazwisku, które są zmuszone w niej zamieszkać, oraz sekrety ich ojca, które muszą rozwikłać. Rzadko trafiam na ksiązki, które potrafią rozbawić mnie do łez, tej ta trudna sztuka się jednak udała.

IV. „To, co zostało” Jodi Picoult (recenzja– autorka, którą uwielbiam tym razem przenosi nas do Europy za czasów II wojny światowej. Sage – współczesna amerykanka poznaje historie swojej babci, która przeżyła holocaust, oraz jej oprawcy – byłego SS-mana, który prosi ją o nietypową przysługę. Moje serce i tak zdobyła jednak baśń przewijająca się między rozdziałami, która niegdyś uratowała życie młodej babci Sage.

V. "Dobry omen” Terry Pratchett, Neil Gaiman (recenzja) – to moje pierwsze spotkanie z twórczością obu panów, które zaliczam do jak najbardziej udanych. Absurdalny humor, sytuacje, wyciągane niczym królik z kapelusza, oraz znane historie, które w klasycznej wersji przedstawiały się jednak trochę inaczej. Bez wahania dałam się porwać nadciągającej apokalipsie, którą powstrzymać próbowali wysłannicy piekieł i nieba.


    VI. „Magia indygo” Richelle Mead (recenzja)-  choć przygody Sydney i Adriana opisane w serii „Kroniki krwi” czytałam nieprzerwanie aż do ostatniego zdania 3 tomu, to właśnie on najmocniej utkwił mi w pamięci i nakręcił na dalsze części serii. Co dalej z alchemikami, mojorami i romansem dwójki głównych bohaterów? Mogę się tylko domyślać, lecz już nie mogę doczekać się gdy sięgnę                                                                        po kontynuację.   


VII. „Ostatnia spowiedź” Nina Reichter – powieść niemieckiej autorki znalazła się w tym zestawieniu przez przypadek. Historia gwizdy światowej sceny muzycznej, oraz szarej myszki, jest tak niedorzeczna, tak banalna i schematyczna, że chwilami irytowała. Nie mogę jednak wyrzucić jej z pamięci i naprawdę oczekuję chwili gdy sięgnę po ostatnią część i poznam zakończenie tej przedziwnej historii.

Dziwnym zbiegiem okoliczności był to także rok ekranizacji, których obejrzałam całkiem sporo. Na tle pozostałych z pewnością wyróżniały się jednak dwie „Gwiazd naszych wina” (recenzja) oraz „Złodziejka książek”. Pierwsza z nich była przeze mnie naprawdę długo wyczekiwania i choć sama nie niosła za sobą takiego ładunku emocjonalnego jak książka oglądałam ją z prawdziwa przyjemnością. Co się tyczy drugiej – absolutnie wzruszająca, wciągająca, a co najważniejsze skupiająca się na trochę innych aspektach niż jej książkowy pierwowzór.

FILMY 2014


Och, to był szalony i wyczerpujący rok. Do zobaczenia w kolejnym :D

Avia

poniedziałek, 29 grudnia 2014

"Love, Rosie/ Na końcu tęczy" Cecelia Ahern

„Love, Rosie” to jedna z tych książek, na które nie zwróciłabym uwagi gdyby nie nowopowstała ekranizacja. Po obejrzeniu uroczego zwiastuna, zapowiadającego historię wieloletniej przyjaźni potrafiącej przetrwać wszystko, przywodzącego na myśl inną ekranizację o innej parze przyjaciół, który przypadł mi do gustu, postanowiłam sięgnąć po książkę zanim dam się porwać magii kina.
Po chwili poszukiwań okazało się, iż miałam prawa nie słyszeć, o książce „Love, Rosie”, gdyż jest ona niczym więcej jak odmłodzoną wersją „Na końcu tęczy” Cecelii Ahern. Z nowym tytułem, oraz dużo młodszą parą na okładce, miała w końcu możliwość podbić serca kobiet w różnych przedziałach wiekowym. Jeśli chodzi o mnie – udało się jej.

Rosie i Alex to przyjaciele od najmłodszych lat. Razem przeżywali szkolne katusze, pierwsze wzloty i upadki, miłości i rozczarowania. Na rok przed ukończeniem szkoły Alex zmuszony jest jednak wyprowadzić się z Dublina do Bostonu i rozdzielić ze swoja bratnią duszą. Rosie, której marzeniem od zawsze było jednak studiowanie dziedziny związanej z hotelarstwem, wie, że za rok znów się spotkają, gdy przyjdzie im studiować w jednym mieście. Wszystkie jej plany obracają się w mrzonki, gdy po balu absolwentów zachodzi w ciążę, a jej życie zaczyna obracać się wokół nowonarodzonego dziecka i  walki o przetrwanie jako samotna matka. Alex, w tym czasie, spełnia marzenia o zastaniu lekarzem, nawiązuje nowe znajomości i romanse. Pomimo dzielącego ich dystansu, zarówno w odległości jak i poziomie życia ich przyjaźń przetrwa i będzie świadkiem ich wieloletniej historii.

Przyznam, że od dawna nie czytałam tak ciepłej książki. Historia Rosie, która przez jeden błąd z młodości zmuszona była porzucić wszystkie marzenia i plany ukazuje nam niezwykle silną bohaterkę, która nie użala się nad sobą, lecz bierze sprawy w swoje ręce i działa mimo, iż to co dostaje jest tak różne od tego co oczekiwała. Stajemy się świadkiem jej zmagań z rodzicielstwem, samotnością, poczuciem beznadziei, z których zawsze wychodzi jednak obronną ręką. Przyjaźń z Alexem, który jest  uosobieniem jej wszystkich niespełnionych marzeń, będącą główną osią powieści, jest natomiast tak pozytywna jak sama protagonistka. Nic dziwnego. Ta dwójka dobrała się idealnie. Ahern stworzyła postacie, których nie w sposób nie pokochać. I nie mówię tu jedynie o głównej parze, gdyż przez książkę będącą zapiskiem 50 lat życia Rosie Dunne przewija się cała masa bohaterów pobocznych, którzy zostali dość wyraźnie podzieleni na negatywnych (których nie lubimy – czyli byłych lub obecnych partnerów naszych protagonistów, stojących na drodze do szczęścia tej dwójki) i pozytywnych (których uwielbiamy).

Co ciekawe Rosie nie jest narratorką swojej historii, ba, nie jest nią nikt z postaci. Obraz jej życia wyłania się bowiem przy pomocy setki listów tradycyjnych i elektronicznych, zaproszeń, liścików, rozmów na czacie. Pomysł autorki sprawił, iż jej powieść czytało się fenomenalnie. Całość została tym samym pozbawiona w dużej mierze sztuczności. Informacje zostają przekazywane, krótko i zwięźle przez co wiele lat, upływa nam niczym jeden dzień – bez rozwodzenia się nad szczegółami. A dzięki temu, iż mamy całą gamę adresatów, sytuacje poznajemy z więcej niż jednej perspektywy.

Listy nie mają jednak pełnić jedynie rolę nowatorskiego pomysłu. Są one główną metodą podtrzymywani przyjaźni między Rosie i Alexem. Patrząc z perspektywy całości trudno mi jednak ich związek postrzegać jako czystą przyjaźń, gdyż oboje ewidentnie coś do siebie czują, mało tego, próbują nawet się do siebie zbliżyć, los jednak ciągle stawia na ich drodze przeszkody, przez co żadne nie jest pewne uczuć drugiego. Ahern nie jest jednakże jedyną autorką, która poprowadziła wątki w ten a nie inny sposób. Kilka lat wcześniej swoją premierę miała ekranizacja książki Davida Nichollsa „Jeden dzień”. Tam tak samo jak tu ukazana jest wieloletnia przyjaźń dwójki bohaterów, która po wielu perturbacjach przeradza się w coś większego. (Swoją drogą historie są wręcz bliźniaczo podobne, wyjąwszy wątek nastoletniej matki). Wyczuwam w tym pewne zakłamanie, gdyż przez całą książkę bohaterowie, a nawet sama autorka, próbują nas przekonać, że istnieje coś takiego jak przyjaźń damsko-męska, podczas gdy sami w to nie wierzą i potajemnie do siebie wzdychają. Ich wątek był jednak na tyle uroczy, że wybaczam. Rosie i Alex nie jest jednak jedyną damsko-męską parą „przyjaciół”. Sytuacja tak samo przedstawia się w przypadku nastoletniej córki tej pierwszej. Matka i ojciec chrzestny nie pozwalają jednak powielać im swoich błędów, tym samym rehabilitując się ze swoich własnych uczynków, co doprowadzała do wielu zabawnych sytuacji. Cóż tak właśnie bywa gdy dorośli ludzie widzą w poczynaniach swoich dzieci obraz własnych występków z młodości.

Często czytając, iż książka jest „zabawna” podchodzę do niej z tym większym sceptyzmem. Tym razem było inaczej. Podczas lektury bawiłam się fantastycznie, dlatego też gorąco polecam każdemu spotkanie z Rosie Dunne i poznanie jej zwariowanego życia.

Moja ocena: 5


piątek, 26 grudnia 2014

"Julia. Trzy tajemnice" Tahereh Mafi

Normą stało się już, iż popularne serie doczekują się swoich pseudokontynuacji w formie krótkich nowelek, komiksów, przewodników po świecie, czy nawet kalendarzy, które na celu mają przedłużyć życie poczytnego cyklu. Sprawa nie inaczej ma się w przypadku Tahereh Mafi, która postanowiła opublikować zbiór opowiadań rozgrywających się gdzieś pomiędzy akcja właściwa przedstawioną nam w trylogii „Dotyk Julii”. Jest to z pewnością gratka dla każdego fana serii, do których, po głębszym zastanowieniu, chyba także się zaliczam.
 „Julia. Trzy tajemnice”, jak sama nazwa wskazuje, zawiera trzy krótkie opowiadania „ Destroy Me” (część 1.5), „Fracture Me” (część 2.5), oraz dziennik Julii pisany w czasie pobytu w zakładzie zamkniętym.  Ich poziom był jednak na tyle nierówny (głównie z powodu doboru osób, które są narratorami danych wydarzeń), iż zbioru tego nie będę rozpatrywać jako całości.

„Fracture Me”
Najsłabszy i najbardziej irytujący z opowiadań, głównie za sprawą narratora – Adama. Każdy kto miał do czynienia z trylogią doskonale wie, jaką osobą stał się ten nieśmiały, słodki chłopak znany nam z pierwszej części. Jego punkt widzenia poznajemy, w momencie gdy targają nim sprzeczne emocje odnośnie Julii, którą kocha, ale już nie tak jak kiedyś, z  którą chce być, ale nie może, którą postrzega w pewnym momencie jako osobę, przez którą musi wybierać między ochroną brata, a pomocą pierwszej miłości. Pytanie czy tak zachowuje się osoba szczerze kogoś kochająca nasuwa się samo. Adam irytował od dawna, nic więc dziwnego, że nie potrafiłam zbytnio wciągnąć się w relację przedstawiona z jego puntu widzenia. Istnieje jednak kilka plusów : poznaliśmy w końcu historię uciekinierów z Punktu Omega, po zrównaniu ich bazy z ziemią, oraz co tak naprawdę zadecydowało o tak nagłej zmianie naszego bohatera w stosunku do Julii.

„Dziennik Julii”
Fragmenty zawierające przemyślenia Julii od początku należały do najbardziej charakterystycznych cech trylogii. Niesamowicie ekspresywne, melancholijne, nieskładne i urywane zapiski osamotnionej dziewczyny niosły ze sobą spory ładunek emocjonalny, oraz ukazywały kwiecistość wypowiedzi autorki. Zazwyczaj pełniły dla mnie funkcję ozdobną – pięknie napisane, sentencjonalne, ożywiały fabułę. Krótkie zapiski przewijające się gdzieś między wydarzeniami, były ciekawym urozmaiceniem pozwalającymi wejść w umysł Julii. Ich kumulacja umieszczona w zbiorze opowiadań straciła jednak sporo uroku. Idealnie spełniające swoją rolę jako przerywnik, po dłuższej chwili stawały się dość nużące. Choć niosły ze sobą kilka informacji dotyczących genezy stanu, w którym znalazła się nasza bohaterka jak i ludzkość, nie ukazywały tak naprawdę nic ponadto co wiedzieliśmy wcześniej o Julii.

„Destroy Me”
Opowiadanie, bez którego cały zbiór mógłby w ogóle nie powstać. Wydarzenia ukazywane ze strony Wernera, były prawdopodobnie jedną z najbardziej pożądanych nowelek. Jawiący się jako bezwzględny, nieczuły, pozbawiony skrupułów intrygował od pierwszego spotkania, a jego zachowanie sprawiło, iż większość czytelniczek nieraz zastanawiała się – co nim kieruje i czy to jego prawdziwe oblicze. Akcja tego krótkiego opowiadania toczy się bezpośrednio po ucieczce Julii kończącej tom pierwszy i postrzeleniu przez nią Wernera. Pierwsza rzecz, która nasunęła mi się podczas czytania to zadowolenie z faktu, iż tak późno poznaliśmy prawdziwe oblicze chłopaka, przez co autorka pozwoliła dłużej nacieszyć nam się wizją młodocianego socjopaty. Gdyby opowiadanie te było umieszczone chronologicznie straciłabym wiarę w tę trylogię. Postać Wernera byłaby wówczas do bólu stereotypowa – chłopak pozbawiony rodzicielskiej miłości, szkolony od najmłodszych lat na nieznającego litości żołnierza, podporządkowanego zwierzchnikom, zmuszony przez życie do ukrywanie swojej, w gruncie rzeczy, delikatnej natury. Ileż razy już to widzieliśmy… Poznając jego punkt widzenia dopiero po zakończeniu serii opowiadanie czyta się z prawdziwą przyjemnością niemalże pozbawioną zażenowania. Jego fascynacja Julią ujawnia się na każdej stronie. W dziewczynie upatruje dla siebie ratunek, a co ważniejsze, zrozumienie. Znając jej historie nie potrafi uwolnić się od wrażenia łączącego ich podobieństwa. Jego uczucia potęgują się po odnalezienia dziennika Julii. Niestety zapiski przez niego czytane są dokładnym przekalkowaniem tego co znajdziemy w dalszej części opowiadań. Na tym nie kończy się jednak poznawanie Wernera. Dla autorki niezwykle istotne okazało się poinformowanie czytelnika o słabości bohatera do ubrań, jego zamiłowaniu do kąpieli, oraz dość niskim wzroście, czym przyprawiła mnie o mały atak śmiechu i uniesienie brwi. Na duży plus zasługuje jednak ukazanie jak dużo dzieliło to jak postrzegali go inni od tego jakim był naprawdę. Jego odwiedziny na osiedlach, stosunek do jednego z podwładnych, czy trudna relacja z ojcem ukazywały go jako wrażliwego, młodego chłopaka, potrzebującego akceptacji i wsparcia.

Podsumowując: „Julia, Trzy tajemnice”  jest pozycją po którą warto sięgnąć po zakończeniu trylogii. Nie należy oczekiwać jednak fajerwerków, czy odkrycia niesamowitych tajemnic. Zbiór ten pozwala jednak jeszcze raz poczuć klimat książek Mafi i po raz ostatni zatopić się w świecie Julii.


Moja ocena: 4

piątek, 19 grudnia 2014

"Wichrowe wzgórza" Emily Bronte - recenzja gościnna


"Wichrowe wzgórza" autorstwa Emily Jane Brontë to powieść, można by rzec, ponadczasowa, gdyż mimo, że została wydana ponad 150 lat temu, to nadal bardzo przyjemnie się ją czyta. Historia osadzona jest we współczesnych autorce czasach, czyli na początek wieku XIX, co dla większości dzisiejszych kobiet oznacza, że akcja będzie „magiczna” (i nie chodzi mi o to, że znajdziemy tam wątki fantasy).


"Niezwykła historia miłości Heathcliffa i Katarzyny. Rozgrywa się na przełomie XVIII i XIX wieku w Wichrowych Wzgórzach – posiadłości Earnshawów i w Drozdowym Gnieździe – należącym do rodziny Lintonów. Stary Earnshaw, będąc w Liverpoolu, znajduje i przygarnia małego cygańskiego przybłędę – Heathcliffa. Katarzyna, córka Earnshawa, z czasem przywiązuje się bardzo do przygarniętego chłopca. Jednak jej brat, Hindley szczerze go nienawidzi.Kiedy Kataryna poznaje młodego Lintona jest pod jego dużym wrażeniem, godzi się też zostać jego żoną, choć jej serce należy już wtedy do Heathcliffa…" 

źródło opisu: Wydawnictwo MG, 2014


 Świat wyłaniający się z kart powieści pozbawiony jest tych wszystkich cyfrowych wynalazków, a tępo życia jest wolne. To wszystko wraz z piękną okolicą daje idealne podwaliny do stworzeni książki obyczajowej, w której zaczytywać będzie się miliony czytelniczek przez wiele pokoleń. We "Wichrowych Wzgórzach" znajdziemy wszystko to, co składa się na dobra akcje: szczerą przyjaźń, prawdziwą miłość, ale także stratę, zdradę i rozczarowanie.

Co bardzo śmieszne, dla mnie na pierwszym planie wcale nie była niespełniona i nieszczęśliwa miłość Heathcliffa i Katarzyny, ale ta dziwna, chora atmosfera panująca w powieści. Teraz, jak się nad tym zastanawiam to widzę, że Heathcliff to niespełniony, zarozumiały człowiek, który tylko dla swojego kaprysu zniszczył życie nie tylko sobie, ale i prawie wszystkim, którzy go otaczali. Dzięki temu powieść ta daje nam ciekawy obraz tego do czego może być zdolny człowiek, któremu konwenanse i uznane prawa nie pozwoliła na spełnienie swojej miłości. To powoduje, że książkę tą możemy rozpatrywać jako powieść społeczną, wiem to poważnie brzmi, ale to tylko zaleta, bo świadczy o tym, że dzieło to  jest wielowymiarowa.

„Wichrowe Wzgórza” zaskoczyły mnie swoją „lekkością”, bo mimo tego, że (co tu owijać w bawełnę) są stare, czyta się je bardziej jak powieść napisana współcześnie, niż osadzoną w zamierzchłych wiekach. Co bardzo mi się spodobało historia mieszkańców Wichrowych Wzgórz i Drozdowych Gniazd nie jest relacjonowana bezpośrednio, co było dla mnie bardzo miłym doświadczeniem.

W gruncie rzeczy „Wichrowe Wzgórza” to powieść, którą naprawę warto przeczytać, bo jest to klasyka, a dodatkowo zapewni mile spędzony czas. Książce daję 7/10, ponieważ bardzo fajnie się ją czytało, ale po dłuższym czasie (gdyż czytana była przeze mnie 3 miesiące temu, z dość dużymi przerwami) nie pamiętam o czym dokładnie ona była.

Ogólnie tutaj podziękowania dla Avii, dzięki za opublikowanie mojego bełkotu. Przepraszam z góry za wszystkie błędy.

Pozdrawiam Nika



wtorek, 9 grudnia 2014

" Gwiazd naszych wina" John Green

„To nie nasza tylko gwiazd naszych wina”

O książce Greena było głośno już w czasie premiery. Wyjątkowo dobre opnie na goodreads, oraz miejsca w rankingach rocznych posłużyły za wystarczającą reklamę, aby w Polsce trzecia z kolei powieść amerykańskiego autora sprzedawana była z nalepką „Bestseller”. Prawdziwa greenomania zaczęła się jednak stosunkowo niedawno, bo wraz z pojawieniem się w kinach ekranizacji. Stan ten utrzymuje się do dnia dzisiejszego. Fanów przybywa niemalże proporcjonalnie do hejterów, głoszących iż nie jest to nic ponad zwykły wyciskacz łez, a ja cieszę się, że zdążyłam zapoznać się z „Gwiazd naszych wina” przed ogólnym szałem na wszystko co z greenem związane i wyrobić sobie o niej własne zdanie – nie podyktowane ogólnym zaślepieniem.

Pisanie o śmierci nie jest czymś łatwym, a pisanie o śmierci w sposób przystępny dla zwykłego czytelnika jest prawdziwym wyzwaniem. Pomimo to niektórzy pisarze nie obawiają się podjąć tego tematu. Popularność książek takich jak "Oskar i pani Róża", "Bez mojej zgody", "Zanim umrę", czy właśnie najnowsza książka Greena świadczą o tym,  że istnieje na nie zapotrzebowanie. Lęk przed śmiercią towarzyszy ludziom od początku istnienia; nie wiemy i nigdy się nie dowiemy czy istnieje inne, lepsze życie, które dane nam będzie wieść po opuszczeniu ziemskiego padołu, a może odrodzimy się w innej formie. To właśnie ta nieświadomość jest katalizatorem naszego strachu - strachu przed nieznanym. Powieści, które poruszają te trudne tematy dają możliwość oswojenia się z tą jedyną pewną rzeczą na świecie.

Hazel choruje na raka trzustki w czwartym stadium z przerzutami do płuc. Poznajemy ją, gdy w chwili depresji, za namową rodziców, udaje się na spotkanie grupy wsparcia dla młodych osób zmagających się z nowotworem. Z całą pewnością miejsce te można odbierać w sposób dwuznaczny: z jednej strony dodaje otuchy i siły do walki, poprzez swoistego typu rywalizację odbywającą się między uczestnikami, z drugiej jednak jest przygnębiające i przytłaczające przez ciągłe pojawianie się nowych twarzy zastępujących tych, którzy przegrali  i stali się jedynie kolejnymi nazwiskami wymienianymi na końcu litanii . Nic więc dziwnego, że nie jest to ulubiony sposób spędzania czasu, który jej pozostał. Jednak podczas jednego ze spotkań Hazel spotyka Augustusa – chłopaka „z zewnątrz” mającego najgorsze chwile dawno za sobą. Dalsze zdarzenia toczą się już lawinowo. Młodzi zaczynają się poznawać, zakochują w sobie, a ich miłość płynie wraz z wirem wydarzeń. Nie warto jednak oczekiwać happy endu...

 „Gwiazd naszych wina” to zasadniczo nie książka o umieraniu, lecz o życiu mimo wszystko, łapiąc każdą chwilę, jakby była tą ostatnią, wykorzystując do cna już i tak chyłkiem wykradane sekundy. Jest to niewątpliwie jedna z tych powieści po których zakończeniu robi się cieplej na sercu, po których chce się śpiewać, skakać, krzyczeć, patrzeć w niebo i dziękować za każdą sekundę.

Powieści tego typu rządzą się pewnymi prawami, które autor „Gwiazd…” bezwzględnie przestrzega. Tak więc otrzymujemy cały pakiet słodkich bohaterów, przejętych rodziców, miłych lekarzy i pielęgniarek, oraz zatroskanych rodziców. Każdy element z osobna mógłby przyprawić o zacukrzenie organizmu, połączone razem – o coś znaczenie gorszego. Całość tworzy jednak uroczy obrazek i bynajmniej nie przeszkadza. W końcu bohaterowie borykają się z problemami, które doskonale wyważają ten sielski obrazek.

Hazel i Gus są jednak w jakiś lekko przesłodzony sposób prawdziwi. Wyalienowani przez swoją chorobę, potrzebujący drugiej osoby, zdający sobie sprawę, że żyją dzięki chwilom wykradzionym losowi. Każde z nich z sytuacją, którą zgotowało im życie radzi sobie w inny sposób – Hazel, godząc się z tym co nieuniknione i próbując odejść bez zbędnego zamieszania, Gus próbując paznokciami wydrapać swoje imię w świadomości innych. To co sprawia, że nie mamy do czynienia jednak z postaciami dramatycznymi, ciągle użalającymi się nad losem i całym złem świata to ich dystans do siebie i swojej choroby. W gruncie rzeczy książka, o dziwo, nie jest utrzymana w podniosłym tonie – wręcz przeciwnie - okraszona jest sporą dawką humoru, będącą siłą tej książki. Hazel, która ochrzciła swoją butlę tlenową dumnym imieniem Phillip, ironiczne wspominanie o „bonusach rakowych”, to w jakim świetle przedstawiają nowotwór, dość wisielcze poczucie humoru Gusa, sprawia, iż nie jawią nam się jako ofiary, lecz osoby pełne pogody ducha. Książka stworzona jest po to aby igrać z naszymi uczuciami – pozwala nam pokochać bohaterów, utożsamić się z nimi, aby później rzucić nas na skraj emocjonalnej przepaści. Bohaterowie nie pragną zbyt wiele – tylko trochę więcej czasu, lecz my wiemy, że go nie dostaną, bo nie tak działa życie.

Schematyczność fabuły złamana jest dzięki dość dziwnemu pomysłowi autora, aby obdarzyć naszą protagonistkę pewnym niespotykanym marzeniem. Hazel chce bowiem poznać zakończenie swojej ukochanej książki „Cios udręki” – opowieści o chorej na białaczce Annie. Jej na pozór nieosiągalne pragnienie zostaje spełnione, gdy wraz z Gusem wyrusza do Amsterdamu, aby spotkać tajemniczego autora - Petera van Houtena. Muszę przyznać, że początkowo był to dla spory zgrzyt rzutujący na reszcie powieści. Wątek tak nierealny, w żaden sposób nie pasował mi do tej właśnie historii. Green, którego znakiem rozpoznawczym stały się metafory (te bardziej lub mniej wysublimowane), którymi wręcz wypchał swoją powieść, doskonale jednak wiedział jaki efekt chce uzyskać wprowadzając postać Houtena. Odpowiedź na to czy dało to zmierzony efekt jest rzeczą sporną, niezmienny pozostaje jednak fakt, że najwięcej między naszymi protagonistami dzieje się w klimatycznym Amsterdamie i nich tak zostanie.

„Gwiazd naszych wina” chciałaby uchodzić za książkę naszpikowaną głębokimi sentencjami. I choć większości z nich zarzucić można banalność, faktem pozostanie, iż niektóre z nich potrafią skłonić do chwili refleksji. Szczególnie prawdziwe wydaje się stwierdzenie umieszczone niemalże na początku książki, pozostawiający gorzki posmak na długo po odłożeniu książki na półkę – wszystkich nas czeka zapomnienie, bez względu kim jesteśmy i co uczynimy, a nasza historia umrze wraz z nami.

Z niektórymi książkami tak właśnie jest - zakorzeniają się w naszym umyśle pomimo tego, że podczas czytania nie robiły większego wrażenia. Tak było z książką Greena. Ot kolejna powieść dla nastolatków – przyjemna w odbiorze, lekko naiwna, lecz nie wyróżniająca się niczym szczególnym. Po pewnym czasie cała historia zaczyna jednak żyć w umyśle czytelnika własnym życiem. Niczym Hanzelowy „Cios udręki” tkwi na skraju podświadomości i wraca w najmniej oczekiwanych momentach.

Generalnie lubię ten rodzaj książek. To właśnie one najszybciej przypominają nam, że nie jesteśmy nieśmiertelni, a nasz czas jest ściśle określony. Można się śmiać z naiwności sentencji Greena, lecz prawdą jest, że każdy z nas ma własną „małą nieskończoność”, tylko tyle, aż tyle, i nic więcej.

Moja ocena: 6





piątek, 5 grudnia 2014

Dystrykt 13 istnieje i ma się dobrze - oglądając "Kosogłos. Część 1"

 Sezon na Kosogłosa rozpoczął się z godnym pozazdroszczenia hukiem. Tysiące plakatów pojawiających się w każdym możliwym miejscu, zwiastujących jego nadejście na długo przed dniem premiery, teasery, klipy spoty, trailery, książki z filmowymi okładkami, gadżety i ogólne szaleństwo. Nic w tym dziwnego, w końcu to właśnie TEN film – pierwsza część nakreślonego z epickim rozmachem zakończenia „Igrzysk śmierci”.

Katniss budzi się w 13 dystrakcie, który wbrew wszystkim oficjalnym danym istnieje i całkiem dobrze prosperuje. Przerobiony na podziemną bazę wojskową szykuje się do zadania ostatecznego ciosu Kapitolowi, mającego znieść panujący porządek. Zamieszki w dystryktach powstałe po ostatnich igrzyskach upewniają ich w swoim przeświadczeniu – władza jeszcze nigdy nie była tak osłabiona, a ludzie po raz pierwszy od dłuższego czasu gotowi są na przewrót. Aby ogień walki nie zgasnął w sercu ludu potrzebują jednak symbolu, w imieniu którego będą walczyć i ginąć. Naturalnym wyborem zdaje się być Katniss – dziewczyna, dziewczyna, która igrała z ogniem – która już raz udowodniła, iż nie podda się Kapitolowi. Nie mając w zwyczaju podporządkowaniu się żadnym instytucjom trudno nakłonić ja do podjęcia roli propagandowej maskotki, działając na polecenie ludzi, którzy skazali jej towarzysza –Peeta, oraz innych zwycięzców na łaskę Kapitolu. Okrucieństwo władzy okazuje się jednak bardziej namacalne niż prywatne animozje. Dystrykt 12 przestał istnieć – co będzie następne?

„Kosogłos, części 1” jako preludium do wielkiego finału stworzone było aby odnieść sukces. Nie ma w tym nic dziwnego. Zagorzali fani, bez względu na wszystko wybiorą się do kina, Ci którzy nie znali serii wcześniej nadrabiają zaległości i podążą ich śladem, gdyż adaptacje „Igrzysk śmierci” nie są tylko naprawdę dobrze zrealizowane, lecz pozostają także wierne książkom i ich przesłaniu – świat się stacza i to właśnie my będziemy tymi, którzy spoczną razem z nim na dnie.

Historia stworzona przez Suzanne Collins jest sama w sobie niezwykle barwna, atrakcyjna wizualnie i widowiskowa, nie trzeba więc wiele aby uczynić z niej coś co przyciągnie przed ekrany tysiące widzów na całym świecie. Oglądając „Kosogłosa” nie mogłam jednak powstrzymać się od porównań do wcześniejszych części. Niestety w zetknięciu z poprzednimi produkcjami ta, najnowsza, wypada dość blado. Dlaczego?
Powód jest dość prozaiczny. W zetknięciu z barwnym, pełnym przepychu Kapitolem, Dystrykt 13 wypada wyjątkowo szaro i nijako. Była to pierwsze odczucie, które pojawiło się na samym początku filmu i niestety zostało już ze mną do końca. To co zachwycało – wymyślne stroje, makijaże, fryzury, futurystyczne rozwiązania technologicznie, czy nawet dziwne zwyczaje mieszkańców Kapitolu, poszło w niepamięć. Zjawiskowe prace kostiumologów pracujących przy filmie potrafiły zawładnąć moim sercem. Teraz pozostała nam do podglądania jedynie szara rzeczywistość, z szarymi kombinezonami i wojskowym drylem. Nawet urocza Effie zastąpiła kolorowe peruki szarą chustą.

Na wojnie nie ma miejsca na piękno. Boleśnie przekonuje się o tym Katniss wędrując po gruzach dawnego Dystryktu 12 i natrafiając na setki zwęglonych ciał. Kapitol nie zapomina. Pomimo wojennej atmosfery, doniesieniach o zamachach, tysiącach śmierci w samym filmie wyjątkowo mało jest spektakularnych wybuchów, serii z karabinów, czy huku walonych murów. To co ma największy wpływ na dalsze losy ludzkości, nie zależy od pionków dzierżących w rękach broń, lecz dowództwa, które nimi steruje. Właśnie w tych momentach reżyser pokazuje, że nie zapomniał, iż film jest nagonką na mass media, która dla wielu stała się wyrocznią, bóstwem, ostatnią nadzieją.
Seria filmików propagandowych z Katniss kręcona jest na zielonym tle. Dziewczyna ma krzyczeć wzniosłe hasła, w tle płonąć mają dorobione komputerowo ognie bitewne. Prawdziwa walka toczy się gdzieś obok, daleko od wyizolowanego studia nagraniowego. Obraz ten doskonale wpasowuje się we wcześniejsze konwencje i ukazuje wręcz groteskowy obraz ludzkiej mentalności. Walczmy, ale najlepiej czyimiś rękami, w końcu w terenie można nawet zginąć!
Absurd sytuacji dostrzega jedynie nasza protagonistka, która bez wahania rzuca się w wir wojny biorąc ze sobą ekipę filmową, aby dokumentowała jej poczynania, a tym samym inspirowała innych.


Film bez trudu mógłby stać się parodią samego siebie. Sceny rozpaczy na gruzach dawnego domu, obrazy z frontu, chwile załamania po stracie bliskich i tych bezimiennych towarzyszy niedoli za każdym razem dzielił tylko mały krok od kiczowatych obrazków. Jennifer Lawrence obsadzona w roli Katniss ze swojego zadania wywiązała się jednak po raz kolejny znakomicie. Stworzyła postać z krwi i kości – dziewczynę, która można podziwiać, znienawidzić lub się z nią utożsamić – silną, pewną siebie i mającą jasny cel. Dużo mniejsze pole do popisu miał za to Josh Hutcherson czyli filmowy Peeta Mellark, któremu nie dane było robić nic ponad patrzeniem bez wyrazu w kamerę i wygłaszania mów z polecenia Kapitolu. Jego uwięzienie z pewnością całkiem znacząco pogmatwało historię, lecz przede wszystkim oszczędziło nam widoku miłosnego trójkącika, który z cała pewnością powstał by natychmiastowo pomiędzy nim, jego ukochaną Katniss, oraz jej przyjacielem z dawnych lat, który teraz odgrywa rolę dzielnego żołnierza. Oczywiście nie obyło się bez nie do końca przemyślanych sytuacji – Katniss mająca zwyczaju odrzucać uczucia biednego Peety, po jego stracie zaczyna zachowywać się jakby straciła jedną miłość swojego życia. Nie warto obwiniać za to jednak scenarzystę. Tak było w książce i basta.

Od dawna trzymam się opinii, że „Igrzyska…” są jednymi z najlepszych ekranizacji jakie powstały w ostatnim czasie. Podzielenie ostatniej części na dwa filmy, wg standardów niemalże wszystkich kasowych produkcji, zdaje się być jednak rzeczą dyskusyjną. Z pewnością wydłużenie czasu pozytywnie wpłynie na i tak dokładne trzymanie się treści książek, choć i tak pojawiło się parę zmian wprowadzonych na potrzeby ekranizacji (m.in. wprowadzenie wspomnianej wcześniej Effie ), film chwilami wydawał mi się najzwyczajniej w świecie nudny. Wina spoczywa jednak głównie na pierwowzorze. Książka, a w szczególności jej pierwsza połowa, nie była zbyt spektakularna; już podczas czytania była dla mnie przegadana.

 W przypadku pierwszej części  „Kosogłosa” nie można mówić o nagłych zwrotach akcji, czy niesamowitych efektach specjalnych. Wszystko jest stonowane, rozkręca się powoli, spełnia rolę wprowadzenia do tego co ma nastąpić za chwilę, ale jak wiadomo jest to tylko cisza przed prawdziwą burzą…

sobota, 29 listopada 2014

"Magia indygo" Richelle Mead



„Magia indygo” to kolejna, już trzecia, część „Kronik krwi” – serii, którą ostatnimi czasy pochłaniałam w hurtowych ilościach i na którą dość konkretnie się nakręciłam. Tym razem dzieje się jeszcze więcej, jeszcze szybciej i bardziej niebezpiecznie.

Zdolności magiczne jeszcze nigdy nie miały okazać się tak pomocne w życiu Sydney. Gdy w okolicach zaczyna grasować potężna czarownica odbierająca życie i młodość dziewczynom z potencjałem magicznym nasza protagonistka okazuje się niezwykle pomocna w schwytaniu jej. Podejrzenia padają na siostrę panny Terwiliger, która wraz z swoją (już prawie oficjalną adeptką) będzie próbowała ją powstrzymać. Na domiar złego na jaw wychodzą informacje o domniemanych kontaktach Wojowników światła z alchemikami przez co Sydney zatraca wiarę w instytucje, której podlegała przez całe życie. Odnalezienie Marcusa - zbuntowanego alchemika, utwierdza ją w przekonaniu o słuszności podjętej decyzji sprzeniewierzenia się zwierzchnikom.

Oczywiście nie mogło zabraknąć wątku miłosnego, jak zwykle – najmocniejszego punktu całości, który dokumentnie poplątał życie biednej Sydney.

Po deklaracji miłości ze strony Adriana, a następnie odrzuceniu jego uczuć przez naszą protagonistkę nic nie może być już takie jak wcześniej. W końcu nie łatwo powrócić do przyjacielskich stosunków po takim wyznaniu. Całość dodatkowo komplikuje fakt, iż Sydney nie postępuję w zgodzie z własnym sercem, a przed związaniem się z morojem powstrzymuje ją jedynie myśl o mezaliansie jaki związku z tym mógłby wyniknąć. Zmuszeni do współpracy na polecenie panny Terwiliger będą mieć ze sobą do czynienia więcej niż dotychczas. Relacja między ta dwójką staje się burzliwa i elektryzująca. Rzadko kiedy spotkać się można z dialogami, w których pomiędzy postaciami iskrzy w takim stopniu. Nie wiem czy to zasługa naprawdę udanych postaci, smykałki Mead do tworzenia tego typu relacji, czy innych czynników. Rezultat jest jednak świetny. Czuć ogień wydobywający się z każdej strony. I to jest cudowne. To jak Adrian próbuje zbliżyć się do Sydney i przekonać ją do siebie, to w jaki sposób ona próbuje radzić sobie z miotającymi ją uczuciami i ogarniającymi ja wątpliwościami czyta się rewelacyjnie.

Część ta naznaczona jest uczuciem oczekiwania; na chwilę, w której relacja między głównymi bohaterami w końcu się wyklaruje, lecz także na to w jaki sposób potoczą się dalsze losy Sydney jako alchemiczki. Dziewczyna jest tylko o krok od obalenia wiarygodności instytucji, której służy, co może mieć dla niej fatalne konsekwencje. Gra zaczyna toczyć się o wysoka stawkę, a próby dojścia do prawdy narażają ja na coraz większe niebezpieczeństwo. Katastrofa wisi w powietrzu przez co jestem bardzo ciekawa jak potoczy się ten wątek.

A co oprócz tego?

Mieliśmy prawdziwe wampirze wesele, które stało się okazją do ocieplenia stosunków między morojami i alchemikami. Wydarzenie to umożliwiło nam zarazem spotkanie z dawno niewidzianymi bohaterami – Abe’m, Rose, Lisą, Christianem, a dla Sydney stało się prawdziwym sprawdzianem tego, czy potrafi zachować pokerową twarz i nie zdradzić swoich poglądów przed zwierzchnikami.

Kilka chwil uwagi zyskali także bohaterowie drugoplanowi, których życie miłosne wkradły się problemy rodem z „Mody na sukces” – Jill zakochała się w Eddiem, który  o tym nie wie, lecz sam potajemnie do niej wzdycha nie ośmielają się jednak do niej zbliżyć uważając się niegodnym księżniczki, dlatego też wiąże się z Angeliną, której początkowa fascynacja jego osoba zaczyna słabnąć. I to tyle w tym temacie.

Nie obyło się także od scen magicznych ćwiczeń, rzucania zaklęć, wertowania ksiąg, a nawet przywołania jednego, całkiem słodkiego, demona.

Jedyny wątek, który został pominięty, to ten będący katalizatorem wszystkich pozostałych, czyli sprawa przewrotu a dworze królewskim. Nic w tym dziwnego. Książka ugina się w końcu od nadmiaru (nie zawsze ze sobą spójnych) wydarzeń.

„Magie indygo” tak jak i poprzednie części czyta się wyśmienicie. Autorka w końcu zdecydowała się rozwinąć najciekawsze kwestie, przez co wprost nie mogę doczekać się kolejnych części!

Moja ocena: 5


Poprzednie części:

"Kroniki krwi" (recenzja)
"Złota lilia" (recenzja)

sobota, 15 listopada 2014

"Kiedy piorun uderza" Meg Cabot

Meg Cabot to autorka do której zawsze wracam. I nie mam w tej chwili na myśli sięganie po książki dopasowane do mojego wieku. Co to to nie. Pozostaję niezmiennie wierna jej głupiutkim powieściom dla nastolatkom, które nawet czytane po raz kolejny umilają mój czas.

Tym razem postanowiłam zaprzestać odświeżania historii, które znam już prawie na pamięć jak to bywało w przypadku „Pamiętników księżniczki”, „Pośredniczki” „Liceum Avalon” itd. i zacząć coś z czym nigdy wcześniej nie miałam do czynienia. Oczywiście tytułów do wyboru nie zostało wiele. Wręcz bardzo mało. A dokładnie jeden – seria "1-800-Jeśli-Widziałeś-Zadzwoń".

Schemat powieści Cabot jest bardzo prosty. Główną rolę powierzamy dziewczynie na pozór nie wyróżniającej się niczym szczególnym, obdarzamy ją nadprzyrodzonymi mocami lub stawiamy na jej drodze jakieś mega ważne, lub mega znane osobistości i niech się dzieje co chce. Śmiało można stwierdzić, iż czytelnik zaznajomiony z jedną powieścią autorki bez problemu przewidzieć może sposób prowadzenia fabuły w każdej innej wybranej przez siebie pozycji. Co sprawia więc, że książki te są tak lubiane?

Odpowiedź jest prosta – każda z powieści niesie z sobą taką dawkę pozytywnej energii, iż śmiało mogłaby być sprzedawana jako pigułka szczęścia. Autorka ma dar do tworzenia sympatycznych postaci, których historie czyta się bez zażenowania, nawet jeśli traktują o tym, o czym każda podrzędna młodzieżówka – nastoletnich dylematach, chłopakach, miłostkach. Z pewnością większość z nas wychowała się właśnie na tych powieściach i to właśnie one były wstępem do książkowego świata. Nie sądzę, że był to zły wybór…

Przejdźmy jednak do wrażeń po lekturze pierwszego tomu serii, o niewiele mówiącym tytule, „Kiedy piorun uderza”.

Jess wiedzie spokojne życie u boku rodziców i rodzeństwa. Dzieli je między szkołę, odsiadki po lekcjach za wszczynanie bójek (o których jej rodzice nie wiedzą nic) oraz pracę w rodzinnych restauracjach. Wszystko ulega jednak zmianie pewnego pochmurnego popołudnia, gdy zmuszona przez przyjaciółkę do pieszej wędrówki do domu zostaje trafiona piorunem. Następnego ranka odkrywa w sobie nadnaturalne zdolności – w śnie widzi miejsca, w których znajdują się zaginione dzieci. Niebawem wieść o jej zdolnościach dociera do mediów, FBI oraz armii. Zmuszona przez reporterów okupujących jej przydomowy ogródek do opuszczenia rodzinnych pieleszy udaje się do bazy wojskowej, gdzie działać ma na polecenie FBI.

„Kiedy uderza piorun” ma w sobie wszystko to za co cenię Cabot – przyjemną w odbiorze fabułę, lekką formę, zabawne dialogi i dylematy „przeciętnej” nastolatki, a co najważniejsze fajną protagonistkę gotową nieść pomoc uciśnionym, wdać w bójkę w obronie starszego brata, oraz zakochać w zbuntowanym harleyowcu, którego z całą pewnością nie zaakceptowaliby jej rodzice. Pomimo tego, że na pozór nic się nie zmieniło dostrzegam jednak pewne zgrzyty, które zaburzyły mi ten pozytywny odbiór. Cabot wyjątkowo poruszyła trochę poważniejsze tematy niż zazwyczaj przez co całość odbiera się dosyć dziwnie. Wątek zaginionych dzieci nie do końca przypasował mi do lekkiej formy szczególnie jeśli zostały dopisane do nich historie o przemocy domowej, a nawet morderstwie. Taka sama sytuacja mam miejsce jeśli chodzi o brata Jess chorującego na schizofrenie.
Przeniesienie akcji do zamkniętej bazy wojskowej także wydawał się dość niekonwencjonalnym zabiegiem, tak samo jak sceny pościgu, czy brawurowej wręcz ucieczki. Autorka wyraźnie postanowiła odejść od znanych sobie chwytów fabularnych. A szkoda… Z pewnością powieść tylko by na tym zyskała, szczególnie, że dość wyraźnie nawiązuje do innych pozycji autorki, na przykład w sposobie prowadzenia narracji w formie kronikarskiej.

Podsumowując:
Czas spędzony na lekturze „Kiedy uderza piorun” nie można uznać za zmarnowany (szczególnie, że nie jest go tak dużo). Książka pozwala na chwilę odprężenia i rozrywki. Bez wątpienia pozostanę wierna powieścią Cabot, choć seria"1-800-Jeśli-Widziałeś-Zadzwoń" nie będzie jednak prawdopodobnie należeć do moich ulubionych.


Moja ocena: 4

poniedziałek, 10 listopada 2014

"Złota lilia" Richelle Mead


W życiu każdego człowieka przychodzi moment, w którym mówi sobie: „czas skończyć z hurtowym czytaniem i wziąć się za pracę, naukę, porządki, itp. (niepotrzebne skreślić). Niestety właśnie wtedy w ręce wpada Ci seria, która z pewnością nie rozwikła przed tobą tajemnicy współczesnej fizyki, ani nie pomoże w wędrówce przez krainę całek i liczb zespolonych, ma niestety niemal mistyczną moc przyciągania. Tak więc mimowolnie odkładasz grube naukowe tomiszcza i zatapiasz się w świat wampirów, mając jedynie nadzieję, że nikt nie zauważy, że poważne zadania, które rzekomo wykonujesz ograniczają się do pochłaniania kolejnych stron „Złotej lilii” – kontynuacji „Kronik krwi” Richelle Mead.


Sydney mieszkająca w Palm Springs, sprawująca pieczę nad grupą wampirów, nie jest już tą samą osobą co wcześniej. Ślepe zapatrzenie w działania alchemików ustąpiło pod wpływem odkrycia zdrady jednego z nich, a życie z grupą mojorów i dampirów, ukazało iż nie są oni stworami mroku, jak wmawiano jej podczas szkolenia, lecz oddanymi przyjaciółmi.

Sytuacja na królewskim dworze sprawia, że Jill nadal musi pozostać w ukryciu. Do grupy z Palm Springs dołącza jednak Dymitr Bielikow oraz Sonia Karp, aby wraz z Adrianem rozpocząć badania nad wynalezieniem sposobu zapobiegającego przemianę w krwiożercze strzygi przy pomocy mocy ducha. Naszym bohaterom nie dane jest jednak wieść spokojny żywot. Po odkryciu intrygi związanej z tatuażami dającym nadnaturalne moce, oraz szalonym wampirze  starającym za wszelką cenę przemienić się w strzygę czekają ich kolejne wyzwania. Rewelacje zdziczałego moroja dotyczące rzekomych łowców wampirów, wydają się czymś więcej niż urojeniem. Na domiar złego nauczycielka historii parająca się po godzinach magią, coraz mocniej naciska na Sydney namawiając ją do podjęcia szkolenia w tym kierunku, czym złamałaby (kolejną już) zasadę narzuconą jej przez alchemików.

A tak czytam kolejne części!
(W czasie przerwy w nauce,
 Wróć! - nauka w czasie przerwy czytania)
Siląc się na dystans nie potrafię stwierdzić dlaczego książki wychodzące z pod pióra Mead mają taką moc przyciągania. W końcu nie prezentuje nam nic czego nie znaliśmy by już wcześniej. Bez większego wysiłku wskazać można historie dużo lepiej prowadzone i wykreowane niż te znane nam z serii Mead. Nieraz w trakcie lektury potrafiłam przekartkować kilkanaście stron do przodu aby zobaczyć co nastąpi w kolejnych rozdziałach. Styl pisania także nie należy do wyróżniających się, a dialogi do nieziemsko zabawnych, czy tym bardziej głębokich.

Ale co z tego?! Ważne, że czyta się jak marzenie!

Mogłabym wymienić wiele rzeczy, za które lubię serię „Kroniki krwi”, oraz drugie tyle za które wolę je od „Akademii wampirów”, skupmy się jednak na najważniejszych:

1) Klimat. Seriom Mead daleko do napuszonego stylu właściwym innym tego typu powieściom. Nie znajdziemy tu wielkich dramatów, rozterek z pogranicza życia i śmierci, ani wydumanych tajemnic. Budowa każdej z części jest prosta jak konstrukcja cepa, a fabuła w nich zawarta nie należy do zaskakujących, ale właśnie za to ją lubię. Od książek tego typu oczekuję przede wszystkim rozrywki. Z tego zadania wywiązuje się doskonale.

2) Adrian. Bez niego ta książka mogłaby nie istnieć. Obdarzony mocą ducha moroj nie potrafi poradzić sobie z życiem. Artystyczna dusza na zmianę unosi go, aby później zrzucić na sam skraj przepaści. Traktowany z przymrużeniem oka, niedoceniany przez nikogo, stwarzający pozory lekkoducha chłopak zaczyna jednak stawiać małe kroczki ku zmianom na lepsze. Dzięki interwencji Sydney zapisuje się do college, ogranicza picie, a nawet stara się rzucić palenie. Urokowi jego postaci dodatkowo dodaje więź jaka wiąże go z Jill. Tak jak wcześniej Rose i Lisse, pocałunek cienia połączył Iwaszkowa, z nieśmiałą 15- letnią księżniczką, nie potrafiącą odnaleźć się w nowej sytuacji. Połączenie ich losów siłą rzeczy zmusza go do odpowiedzialności, której tak starannie unikał przez ostatnie lata.

3) Sage. Główna protagonistka „Kronik…” początkowo irytująca przez swoje ślepe oddanie alchemikom z biegiem czasu przeżywa przemianę i staje się naprawdę sympatyczną osobą. Zmiana, której ulega przychodzi jednak bardzo subtelnie w miarę przypływu nowych informacji, oraz zacieśnianiu więzi pomiędzy nią a jej towarzyszami. Wszystko to zachodzi bardzo naturalnie, a co za tym idzie wiarygodnie, dlatego też z przyjemnością czytam o jej poczynaniach. W „Złotej lili” czekają na nią nowe wyzwania, także na polu uczuciowym. W życiu dziewczyny pojawi się bowiem chłopak podzielający jej pasję, zainteresowania oraz sposób bycia. Czymże jest jednak ich mdła relacja wobec uczucia łączącego ją z Adrianem? Przyjaźń z morojem niewątpliwie odmieniła jej życie, wiszący w powietrzu romans przewróci je jednak do góry nogami. Między tą dwójką czuć prawdziwą chemię, a sceny z ich udziałem niewątpliwie należą do najciekawszych.

4) Fabuła. Po lekturze „Złotej lili”” dokładnie wiemy, w którą stronę będą zmierzać dalsze tomy. Wątek magii całkiem sprytnie przeplata się z poszukiwaniem łowców wampirów. Dodatkowo Sydney coraz jawniej występuje przeciw interesom alchemików, a podwójna gra jaką zaczyna toczyć może mieć dla niej opłakane skutki.

Każdemu komu przypadły do gustu powieści pani Mead nie trzeba namawiać do sięgnięcia po kolejne książki, tym z kolei, którzy poczuli się zawiedzeni pierwszym tomem radzę sięgnąć po kolejny, aby przekonać się czy na pewno podjęli słuszną decyzję. Ja z pewnością nie przepuszczę żadnej kolejnej części…

Moja ocena: 5


Poprzednie części:

"Kroniki krwi" (recenzja)

środa, 5 listopada 2014

"Płatki na wietrze" Virginia C. Andrews

 Po „Płatki na wietrze” – kontynuację sagi o rodzinie Dollangangerów – sięgnęłam z czystej ciekawości. Zaintrygowana losami Chrisa, Cathy, oraz Carrie nie zwlekałam zbyt długo z poznaniem ich dalszych losów, licząc iż nietuzinkowe wątki zaczęte w poprzednim tomie doczekają się kontynuacji utrzymującej dawny poziom.

Akcja kolejnej powieści rozpoczyna się dokładnie w miejscu zakończenia poprzedniej. Trójka ocalałego rodzeństwa podróżuje pociągiem w celu odnalezienia miejsca, w którym będą mogli zacząć na nowo życie, próbując zapomnieć o traumatycznych przeżyciach. Ich wędrówka zostaje jednak przerwana z powodu choroby najmłodszej latorośli. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności pomocy udziela im czarnoskóra kobieta, która przypadkowo złączy ich losy z życiem pewnego osamotnionego lekarza. To właśnie dzięki niemu rodzeństwo na nowo zyska dom, poczucie bezpieczeństwa, oraz możliwość spełnienia swoich marzeń. Przeszłość nie daje jednak tak łatwo o sobie zapomnieć. Naznaczeni piętnem inności nie potrafią tak szybko odnaleźć się w nowych realiach, a w umyśle Cathy formułuje się plan zemsty, któremu całkowicie podporządkuje swoje młode życie…

Wydarzenia ukazane w „Płatkach na wietrze” tak jak we wcześniejszym tomie przedstawiane są z perspektywy Cathy. To właśnie ona najmocniej odczuwa zdradę matki oraz krzywdy rodzeństwa. Przyszłość odcisnęła na niej największe piętno, zabierając dzieciństwo, niewinność, zdrowe spojrzenie na świat.

W książce Andrews wszystko jest chore – relacje między bohaterami, fakt, iż są w stanie po trupach dążyć do celu, a jednocześnie nadal postrzegać się za osoby niewinne, epatowanie seksualnością na każdym kroku i wiara, iż jest to klucz do sukcesu. Nie ma co ukrywać, książka ta musi szokować, inaczej nie zostałaby zauważona przez czytelników, gdyż poza kontrowersyjnymi zabiegami fabularnymi nie reprezentuje sobą nic godnego uwagi.

Całość jest dość miałka i przewidywalna, a bohaterowie niezwykle irytujący. Bez wątpienia dużą zasługę ma w tym główna bohaterka, która jako 12- letnia dziewczynka zamknięta na poddaszu może i wzbudzała litość oraz współczucie, które jednak szybko ulotniło się wraz z opuszczeniem przez nią domu. I choć na każdym kroku dało się odczuć, że każda, nawet najdrobniejsza decyzja jest determinowana sytuacjami z przeszłości, nie dało się tego czytać bez irytacji. Działania podejmowane przez główną bohaterkę były chwilami niedorzeczne, a kiedy indziej całkowicie głupie. Po przeczytaniu książki miałam wrażenie, że większość zdarzeń miała na celu jedynie urozmaicić miłosną farsę rozgrywającą się w życiu Cathy, która wykazywała się na każdym kroku niezdecydowaniem i wyraźną niestabilnością uczuciową. Cechy tej nie da się z kolei przypisać kolejnej denerwującej postaci przewijającej się na stronach powieści, czyli Chrisowi. Przelotny romans, który zawiązał się między tą dwójką na poddaszu naznaczył go mocniej niż inne zdarzenia mające miejsce w tamtym okresie, powodując, iż chłopak nie potrafił wyzbyć się zakazanego uczucia, którym darzył siostrę, a co więcej bezustannie próbuje namówić ją do kazirodczego związku.

Jeśli przebrniemy już przez całą masę mniej lub bardziej patologicznych sytuacji z pewną dozą ciekawości możemy obserwować jak układa się życie bohaterów na przestrzeni lat, oraz jak, chwilami dość nieporadnie, rozliczają się z przeszłością. Koniec końców całość ma jednak dość porządne zakończenie spinające dość zgrabnie wszystkie wątki i zamykające tę część historii rodzinnej, a zarazem moją przygodę z tą serią.

Moja ocena: 4


                                                                      Poprzedni tom:


piątek, 31 października 2014

"Kroniki krwi" Richelle Mead

Wampiry już dawno przestały być istotami mroku, rodem z najczarniejszych sennych koszmarów. Na fali popularności „Zmierzchu” powstała masowa produkcja bohaterów będących ucieleśnieniem wszelkich cnót, których od zwykłych śmiertelników odróżniał jedynie nienaturalny pociąg do krwi.   

Richelle Mead – autorka popularnej serii „Akademia wampirów” – postanowiła podczas kreowania swojego świata pójść o krok dalej. Nie tylko uczłowieczyła wampira, lecz także dała mu autonomię, oraz ponownie wprowadziła w szeregi żywych. Jak w każdej historii ktoś musi pełnić jednak rolę złego charakteru. Oprócz dobrych wampirów – morojów, tworzących wraz z dampirami (hybrydami człowieka i wampira) zamkniętą społeczność pod rządami monarchów, istnieją więc Ci „źli” – nieumarłe strzygi, żądne krwi, istoty gotowe wyssać życie z niewinnych ofiar.

W „Akademii wampirów” mogliśmy obserwować poczynania Rose, młodej, wyjątkowej strażniczki, Której celem było bronić za wszelką cenę morojów. Jej zawiłe perypetie zapełniły strony sześciu tomów, które zdobyły ogromną popularność, a pierwsza z nich doczekała się nawet wersji kinowej (która swoją droga okazała się klapą). Każda historia ma jednak swój koniec, a stare musi ustąpić nowemu.

„Kroniki krwi” otwierające serię o tym samym tytule, ponownie zabierają nas w świat dampirów, morojów i strzyg. Główną protagonistką tym razem zostaje Sydney Sage, należąca do tajnego stowarzyszenia alchemików, mających za zadanie ukrywanie przed ludzką rasą istnienia wampirów. Bohaterka znana nam z krótkiego epizodu w wcześniejszej serii, gdy to przyczyniła się do ucieczki oskarżonej o królobójstwo Rose, w „Kronikach krwi” dostaje szansę rehabilitacji i odbudowania swojego wizerunku w oczach zwierzchników.  Zostaje powierzona jej opieka nad Jill Mastrano – przybranej siostry Wasillisy Dragomir – obecnej królowej – a zarazem jedyny żyjący członek jej rodu. Z racji tego, iż prawo nakazuje by rodzina będąca u władzy składała się co najmniej z dwóch członków, przeciwnicy młodej królowej próbują wyeliminować Jill aby przerwać rządy jej starszej siostry. Sydney i jej podopieczna zostają wysłane do słonecznego Palm Springs. W podróży towarzyszą im także dampir Eddie, oraz Adrian Iwaszkow, doskonale znani z poprzednich części. Na miejscu okazuje się jednak, że nie tak łatwo uciec od niebezpieczeństwa, które czyhać może nawet w pełnym słońcu.

Początkowo dość sceptycznie podchodziłam do najnowszej serii Mead. Z „Akademią wampirów” miałam styczność przeszło rok temu i nie będę ukrywać, iż lekko nakręciłam się na jej punkcie. Moje zainteresowanie osiągnęło apogeum gdzieś w połowie czwartej części, po czym niestety napięcie zaczęło opadać, a kolejne rozdziały zamiast bawić irytowały. W chwili gdy potrzebowałam czegoś lekkiego na odprężenie przypomniałam sobie o  tych powieściach i postanowiłam wkroczyć ponownie w świat Mead.

Główną przyczyną mojej wcześniejszej irytacji byli bohaterowie, którzy z biegiem czasu stracili pazur, stali się nijacy, a ich historie przestały do mnie przemawiać. Zmiana głównych bohaterów przyniosła powiew świeżości i pozwoliło na rozwinięcie historii postaci epizodycznych, które po kilku rozdziałach okazują się całkiem sympatyczni i ludzcy niż ich poprzednicy. Dużą zasługę ma w tym przeniesienie miejsca akcji z wampirzej akademii do zwykłego kalifornijskiego liceum, w której uczniom sen z powiek nie odciągają zmartwienia o żądnych krwi strzygach. Tym samym powracamy do utartego motywu nadnaturalnych istot próbujących wtopić się w szkolne otoczenia, oraz komicznych sytuacji wynikającego z tego faktu. Zastawienie licealnych problemów z wampirzą  polityką okazało się jednak wyjątkowo udanym zabiegiem.

 Dość dużym minusem okazała się jednak intryga, w która zostają wplątani główna bohaterowie. Ani to porywające, ani trzymające w napięciu. Po kilku rozdziałach wydaje się jasne, że jest to jednak jedynie tło służące podtrzymaniu iluzji, że w Palm Springs coś się dzieje. Z doświadczenia zdobytego przy czytaniu poprzednich części wiem, iż jest to jedynie preludium luźno związane z tym co zaserwuje nam autorka w następnych częściach.

Jakiekolwiek wady zaobserwowane w powieści bezbłędnie niweluje jednak postać Adriana, który w „Kronikach krwi” stał się czymś więcej niż tylko dodatkiem do Rose. Lekkoduszny, niestroniący od imprez i alkoholu, obciążony mocą ducha, moroj - potomek królewskiego rodu, był moim ulubionym bohaterem w całej serii dlatego też z ogromną radością przyjęłam jego pojawienie się na łamach kolejnych powieści. Od dawna wiadomo, że pozory jakie stwarza nijak mają się do rzeczywistości, przez co obserwacja jego poczynań staje się jeszcze bardziej interesująca.

Choć pierwsza część nie zachwyca bez oporów sięgnę po kolejne powieści z serii, aby poznać dalsze losy Sydney, Adriana, Jill i pozostałych. Już nie mogę się doczekać….

Moja ocena: 4+


piątek, 24 października 2014

"Dopóki śpiewa słowik" Antonia Michaelis

Niepokojąca - tym jednym słowem opisać można najnowszą książkę Antoni Michaelis.
Dość lapidarny opis jak i tajemnicza okładka nie zdradzają zbyt wiele z treści przez co czytelnik zostaje wypchnięty wraz z 18-letnim Jarim w wir wydarzeń właściwie bez przygotowania.

Główny bohater po ukończeniu szkolenia na stolarza, postanawia wyrwać się z domu na kilka tygodni w poszukiwaniu przygody. Swoją wędrówkę zaczyna Burzowej Wysoczyzny, do której drogę wskazuje mu tajemnicza dziewczyna zapozna w przydrożnej galerii. Pomimo odstręczającej aparycji swojej towarzyszki zaintrygowany chłopak postanawia zboczyć z trasy i porzucić zamiar samotnej wędrówki. Przekraczając granicę lasu wraz ze zmianą otoczenia przemiana zachodzi także w powierzchowności dziewczyny, która pod przebraniem ukrywa swoją nieziemską urodę. Nieświadomy niebezpieczeństwa ukrytego wśród drzew Jari podąża w głąb oderwanej od realnego świata rzeczywistości, gdzie nadnaturalne piękno skrywa ponure tajemnice.

Tym co już na pierwszy rzut oka odróżnia twórczość Michaelis od innych pozycji przeznaczonych dla młodzieży jest język autorki, który nadaje każdej z opisanych przez nią historii niepowtarzalny klimat. Tak było także w tym przypadku. W połączeniu z wręcz onirycznymi opisami lasu dawało to piorunujący efekt. Michaelis z łatwością zaciera granicę między prawdą, a światem snów i baśni. Wszystko to mocno oddziałuje na wyobraźnię, szczególnie w połączeniu z wiecznie żyjącym lasem, porośniętym drzewami, zamieszkanym przez rozmaite zwierzęta, bezkresnym i niezbadanym.

Niewątpliwe autorka stworzyła sobie solidne podłoże do uwikłania misternej sieci, z której wyłania się historia trzymająca w napięciu od pierwszej do ostatniej strony. Zagłębiając się w kolejne rozdziały coraz trudniej rozeznać się w sytuacji, a napięcie budowane jest z zaskakującą precyzją. Od pierwszych chwil mamy świadomość, że las skrywa w sobie jakąś przeraźliwą tajemnicę, a przesiąknięta krwią i obsypana kośćmi ziemia upomni się o kolejną ofiarę.

Niepewność towarzysząca przy pochłanianiu każdej kolejnej strony, sprawia, że sami mimowolnie zaczynamy odczuwać lęk i dezorientację, która w konsekwencji nieść może za sobą (tak ja w moim przypadku) bezsenną noc. Tak samo jak Jari przestajemy dostrzegać granicę nie tylko między rzeczywistością a snem, lecz także moralnością a złem czy pięknem i brzydotą. W budowaniu napięcia dużą rolę odgrywały także fragment przybliżające nam historie z przeszłości, które pomimo pozornego braku związku z wydarzeniami rozgrywającymi się w czasie trwania akcji są ściśle się z nią łączą, a z biegiem wydarzeń wręcz uzupełniają.

Chwilami książka prowadzona jest jak dobry kryminał, w której każda informacja może posłużyć jak element misternej układanki.
Niestety ta swoistego typu zabawa w kotka i myszkę z czytelnikiem będąca najmocniejszą stroną książką, w kulminacyjnej scenie okazuje się w moim odczuciu przekleństwem, gdyż nawarstwienie tajemnic doprowadziło do stworzenia przewidywalne nieprzewidywalnego zakończenia, które mnie osobiście do końca nie przekonało. Potencjał widoczny przez cały czas trwania akcji w został do końca wykorzystany.

Pomimo dość ciekawie skonstruowanych postaci nie potrafiłam się w żaden sposób z nimi utożsamić przez co niektóre dokonywane przez nich wybory i ich reakcje wydawały mi się nielogiczne. Już same zamieszkanie Jariego w lesie pomimo widocznych omenów zwiastujących coś przerażającego wydawało mi się ździebko naciągane.

Mając ciągle świeżo w pamięci fenomenalnego "Baśniarza"(recenzja) nie mogłam powstrzymać się niestety od porównań. Szczególnie, że pomimo różnych bohaterów i historii da się zauważać pewnych analogii. Magia którą odczuwałam podczas mojego pierwszego spotkania z autorką, tu nie była dla mnie aż tak namacalna. Piękno opisane w "Dopóki śpiewa słowik" przywodzące na myśl bajkowy świat było tak nieziemskie, że aż przerażające, przez co niemal całą książkę przeczytałam ze ściśniętym żołądkiem. Jestem pełna podziwu dla literackiego kunsztu Michaelis, jednakże zabrakło mi fragmentów nie znaczących zbyt wiele dla fabuły, a pozwalających czytelnikowi odetchnąć. Chwilami czułam się aż nazbyt przytłoczona i przygnębiona lekturą. Choć akcja rozgrywała się w przepełnionym pięknem środowisku, wszystkie relacje między bohaterami były chore. W "Baśniarzu" występowała sytuacja odwrotna - w świecie, w którym panowała brzydota, czyste uczucie łączące bohaterów, sprawiło, że książka nie miała aż tak pesymistycznego wydźwięku.

Znakiem rozpoznawczym autorki, jeśli chodzi literaturę młodzieżową, stało się poruszanie tematów trudnych w ocenie dla postronnego obserwatora, oraz zahaczanie o zagadnienie relatywizmu moralnego, co wyróżnia ją z pewnością na tle innych książek przeznaczonych dla młodzieży. Jest to jedna z tych nielicznych książek, które łapią czytelnika w swoje sidła i jeszcze długo po przeczytaniu ostatniego zdania nie pozwalają o sobie zapomnieć.

Moja ocena: 5

[recenzja archiwalna]

wtorek, 7 października 2014

"Bal absolwentów" Ruth Newman

Na rynku książkowym znaleźć można całe mnóstwo kryminałów, które dzięki przemyślanej kampanii i hasłom reklamowym zachęcają potencjalnego czytelnika do sięgnięcia właśnie po tą, a nie inną powieść. Nic więc dziwnego, że czytając po raz wtóry na okładce informacje o zakończeniu, które z całą pewnością mnie zaskoczy podchodziłam do tego z dużą dozą nieufności, szczególnie, że Ruth Newman jest autorką mało znaną, a jej „Bal absolwentów” nie doczekał się jak dotąd większego rozgłosu. Zachęcona jednak licznymi pozytywnymi opiniami postanowiłam sięgnąć przy pierwszej nadarzającej się okazji po właśnie tę pozycję.

W Ariel College podczas zimowego balu w jednym z pokoi znaleziono brutalnie zmasakrowane ciało jednej ze studentek. Jest to już trzecia ofiara mordercy zwanego przez media Rzeźnikiem z Cambrige. W przeciwieństwie do poprzednich zdarzeń, na miejscu zbrodni, policjanci oprócz ofiary znajdują dziewczynę pogrążoną w katatonii. Trafia pod skrzydła psychiatry, który będzie musiał wydobyć z jej pamięci historię, która rozegrała się w pokoju, oraz przywołać obraz sprawcy, którego prawdopodobnie wskazać będzie potrafiła wyłącznie ona...

"Bal absolwentów” zaczyna się jak każda inna powieść tego gatunku. Przebitka z miejsca zbrodni, początki dochodzenia. Newman szybko jednak porzuca utarte tory rzucając nas w wir retrospekcji ukazujących wydarzenie z szerszej perspektywy. Rozwiązania zagadki należy szukać w przeszłości z czego doskonale zdaje sobie sprawę psychiatra próbując wyciągnąć z Olivii wspomnienia. To właśnie z jej punktu widzenia oglądamy życie studenckie na Cambrigowskim campusie. Jak w każdej zamkniętej społeczności ludzie nawiązują przyjaźnie, lecz także toczą waśnie. Sytuacja zaognia się gdy dochodzi do pierwszego morderstwa. Za mury Ariel College wkradają się wątpliwości oraz wzajemne podejrzenia.
Fabuła jest tak mocno zakorzeniona w przeszłości, iż bez trudu wypiera teraźniejszość. Jest to zabieg ciekawy i jak dotąd nie spotkany przeze mnie wcześniej. I choć autorce zarzucić można chwilami niezbyt konkretne zaznaczenie czasu i miejsca akcji, czym wprowadza lekki zamęt, zabieg ten skutecznie odwodzi nas od teraźniejszości i ukazuje przebieg wydarzeń etap po etapie.

Trudno pisać o kryminałach nie zagłębiając się w różnego typu spoilery. Czytając książkę miałam jednak wrażenie, iż przez długi czas śledztwo tkwi w miejscu, a całość kręci się wyłącznie wokół jednej postaci – Olivii, która jest kluczem do rozwiązania zagadki. Jej sesje z psychiatrą miały duży potencjał psychologiczny, który nie został jednak w pełni wykorzystany. Dialogi osiągają swój cel, szokują, dają do myślenia, podsuwają wskazówki, brakuje w nich jednak głębi, która sprawiałaby, że byłyby one czymś więcej niż tylko słowami. W dużej mierze może być to wina postaci, których natłok sprawił, że tak naprawdę żadna z nich nie jest charakterystyczna.

Próba wykrycia mordercy jest zazwyczaj pasjonującą rozgrywką pomiędzy czytelnikiem a autorem. Mniej lub bardziej wysublimowane wskazówki kierują nas na dobre tory, żeby po chwili całkowicie nas od nich odwieść. Newman bez trudu lawiruje pomiędzy prawdą, a tym co jedynie ma za nią uchodzić. Snując fabułę, niemalże wyłącznie, wokół dwóch postaci całkiem sprawnie manipulowała naszym tokiem myślenia. I choć niektóre z jej zagrywek, jak na przykład wzywanie ducha, nie były zbyt spójne z całością w ostatecznym rozrachunku dawały niezły efekt.

"Bal absolwentów” zaliczyć można do kryminałów dla trochę starszej młodzieży. Moje spotkanie z powieścią uznać można  za udane szczególnie z powodu nietuzinkowego sposobu prowadzenia narracji. I choć po drodze pojawiło się kilka zgrzytów, nie pozbawiło mnie to przyjemności czytania. Zazwyczaj informacja o zaskakującym zakończeniu okazuje się fikcją, tak jak cała reszta, tym razem Newman stanęła jednak na wysokości zadania i w zakończeniu umieszcza prawdziwą bombę. I jest to chyba największy plus książki. W końcu o to właśnie chodzi w każdym kryminale...

Moja ocena: 4

środa, 1 października 2014

"Miasto niebiańskiego ognia" Cassandra Clare

Odłożenie na półkę dobrej książki po przeczytaniu ostatniego zadania jest rzeczą trudną. Zamknięcie książki będącej zwieńczeniem serii, która towarzyszyła nam przez dobrych kilka lat jest jeszcze cięższe. Swoją przygodę z trylogią „Dary anioła” Cassandry Clare, która z biegiem czasu rozrosła się do sześciotomowego cyklu, rozpoczęłam cztery lata temu i nieprzerwanie mimo gorszych i lepszych momentów jestem jej fanką. „Miasto niebiańskiego ognia” z powrotem zabrało mnie w świat Nocnych Łowców i pozwoliło zatopić się ponownie w przygody moich ulubionych bohaterów. Już po raz ostatni....

W powietrzu wisi zapowiedź kolejnej wojny. Sebastian Morgenstern za pomocą Piekielnego Kielicha werbuje kolejnych członków swojej armii zmieniając Nocnych Łowców w bezwzględne istoty będące pod jego panowaniem. Mieszkańcy kolejnych Instytutów padają jego ofiarą, granice Idrysu zostają zamknięte, Nocni Łowcy zostają zmuszeni do walki ze swoimi najbliższymi a świat Przyziemnych powoli zaczyna pogrążać się w chaosie. Nikt i nic nie jest w stanie powstrzymać syna Valentaina. Jedyną nadzieją staje się Niebański Ogień płonący w żyłach Jace'a, który niestety zaczyna wymykać się spod kontroli.

Serią, którym oddaliśmy serce na całe lata można naprawdę wiele wybaczyć. Jak wiele, przekonałam się dopiero czytając „Dary anioła” od czwartej części wzwyż. Nie będę ukrywać, że po fenomenalnej pierwotnej trylogii miałam ogromne oczekiwania dotyczące kolejnych części, które w przeważającej większości się nie sprawdziły. Historii brakowało tej trudnej do określenia magii, którą spotkać mogłam na każdej stronie poprzednich powieści autorki. Sytuacji nie potrafił poprawić nawet Sebastian, którego pojawienie się w „Mieście szkła” zwiastowało niemałe zawirowania. Niestety to co u Valentaina było poparte silną ideologią i głęboko idącym relatywizmem moralnym u jego pierworodnego ocierało się o zwykłe okrucieństwo i nawet jego czysto ludzka potrzeba posiadania kogoś u swojego boku nie potrafiła tego złagodzić. Kolejne tomy mijały a ja do końca wierzyłam, że historia moich ulubionych postaci wskoczy znów na właściwe, moim zdaniem, tory. Tak się jednak nie stało. Autorce nie można odmówić jednak konsekwencji. Zaczynając kolejną historię prowadziła ją w sposób jednolity i spójny. Nie była to już jednak opowieść, która mnie tak bardzo urzekła.

Na sukces serii „Dary anioła” wpłynęło jednak o wiele więcej czynników niż ciekawa historia. A tE mimo upływu kolejnych stron pozostały niezmienne – bohaterowie, z którymi bez trudu można się utożsamić, zabawne dialogi, przeplatane niekiedy nie mniej intrygującymi, melancholijnymi wstawkami i jedyny w swoim rodzaju świat wykreowany przez Clare. To właśnie za jego sprawą z taką zawziętością pochłaniałam kolejne tomy. Świat ten jest pełen kontrastów. Z jednej strony jest to rzeczywistość wojowników, gotowych poświęcić swoje życie w imię wyższego dobra, którzy jednak dzięki temu potrafią docenić piękno i chwytają każdy dzień, jednocześnie czerpiąc garściami z dziedzictwa przodków, strzegąc tradycji i zwyczajów, z drugiej natomiast w większości nieśmiertelnych Podziemnych, którzy obserwują otaczającą ich rzeczywistość przez pryzmat minionych wieków. I jest dla mnie tak naprawdę bez różnicy czyimi oczami będę obserwować ten świat, współczesnej Clary, Tessy żyjącej w czasach wiktoriańskich z trylogii „Diabelskie maszyny” czy innych, o których historie dopiero powstaną. Zawsze będzie on dla mnie tak samo interesujący.


Nawiązując do innych powieści autorki nie sposób nie wspomnieć o zatrzęsieniu postaci, przewijających się na łamach „Miasta niebiańskiego ognia”. Z wielką radością powitałam ponownie bohaterów „Diabelskich maszyn”, lecz także poznałam grupę dzieciaków, z Emmą i Julianem na czele, ocalonych z Instytutu w Los Angeles, którym poświęcony w całości zostanie kolejny cykl. Między wierszami znaleźć można nawet wzmiankę o „Kronikach Bane'a”, w których poznajemy historie z przeszłości najbardziej imprezowego czarodzieja na całym Brooklinie.

Z każdej strony „Miasta...” wyłaniała się zapowiedź końca. Dużym naciągnięciem faktów, byłoby jednak uznanie go za iście epickie zakończenie serii. Czasy gdy „Miasta..” uznać można by za lekturę na jeden wieczór już dawno minęły, zastąpione przez naprawdę opasłe tomiska liczące sobie trochę ponad 700 stron. Całość jednak wbrew pozorom nie zyskała tym samym na jakości. Przez całkiem znaczną część czasu miałam wrażenie, że większość rzeczy jest przegadanych a niektóre fragmenty służą jedynie zapchaniu pustego miejsca. Znaczące wydarzenia policzyć można było tak naprawdę na palcach jednej ręki a całości brakowało elementów zaskoczenia i polotu. Wszystkie wątki zostały jednak zamknięte, poza kilkoma, które mają posłużyć za podstawę dla przygód kolejnych bohaterów.

Koniec końców „Miasto niebiańskiego ognia” pozostawiło po sobie jednak naprawdę dobre wrażenie. Nie wiem ile w tym zasługi samej treści, a ile moich własnych wspomnień i powrotów myślami do odczuć towarzyszących mi przy czytaniu przeszłych tomów oraz czasu oczekiwania na każdą kolejną powieść. Bez wątpienia „Dary anioła” należą i będą należeć do moich ulubionych serii, wartość samej szóstej części jest jednak dla mnie trudna do ocenienia, gdyż nie sposób nie patrzeć na nią przez pryzmat wszystkich poprzednich.

Pomimo kropki wieńczącej ostatnie zdanie nie chcę jednak opuszczać świata Nocnych Łowców i z pewnością będę czekać na kolejną serię, wierząc, że choć na chwilę pojawią się w niej moi starzy „znajomi”. Na chwilę obecną nie pozostaje mi jednak nic więcej niż powiedzieć „do widzenia” Clary, Jace'owi, Simonowi, Izzy, Alec'owi i Magnusowi, oraz całemu światu Nocnych Łowców.
Do widzenia...

Moja ocena: 5


Seria "Dary anioła":

I "Miasto kości" 
II "Miasto popiołów" 
III "Miasto szkła"
IV "Miasto upadłych aniołów"
V "Miasto zagubionych dusz"
VI " Miasto niebiańskiego ognia"