wtorek, 24 czerwca 2014

"To, co zostało" Jodi Picoult

To, co zostało - Jodi PicoultJodi Picoult to autorka, której chyba nie trzeba nikomu przedstawiać. Jej książki niezmiennie od lat trafiają do serc czytelników, oraz na listy bestsellerów. Osobiście już po raz szósty miałam przyjemność zetknąć się z jej twórczością i jak dotąd ani razu się nie zawiodłam. Najnowsza książka pt. "To, co zostało" jest jednak, moim zdaniem, pozycją szczególną w jej literackim dorobku. Picoult niejednokrotnie już udowodniła, że doskonale trafnie potrafi przedstawić współczesne problemy, bez zbędnego moralizatorstwa, za to z dużo dozą wnikliwości i ewidentną fascynacją ludzką naturą. Sięgając jednak po tematy tak trudne jak holocaust nietrudno o popełnienie błędu. Wzięcie go na warsztat porównać można do balansowania po cienkiej linie, autorka pokazała jednak, iż poprawnie odrobiła lekcje historii, przez co "To co zostało" uznać można za najdojrzalszą z pośród jej książek.

Powieść zasadniczo składa się z czterech ściśle powiązanych ze sobą historii. Pierwsza - będąca punktem wyjścia dla pozostałych - dotyczy Sage, która pewnego dnia spotyka ujmującego starszego pana - Josefa - proszącego ją o bardzo nietypową przysługę.To właśnie za jego sprawą Picoult stawia dziewczynę, a zarazem czytelników przed nie lada dylematem - czy były nazista zasługuje na przebaczenie, a może dziejową sprawiedliwość? Kolejna z historii jest swoistego typu rozliczeniem Josefa z przeszłością. Opisuje lata jego młodości, oraz życie w świecie ogarniętym wojną z perspektywy nazisty. Następujące po nim fragmenty malują nam jednak zupełnie inną wizję za sprawą Minki - babci Sage, która na własnej skórze, jako żydówka, doświadczyła tragizmu holocaustu. Jest to niewątpliwie najmocniejszy punkt książki, a zarazem najobszerniejsza jej część.
Los żydów widziany oczami młodej dziewczyny ma wyjątkowo przejmujący charakter. Picoult udało się jednak uniknąć patosu, sprawiając tym samym, iż całość nie czyta się jak podręcznika do historii, lecz wyjątkowo zajmującą opowieść, o odwadze, pozwalającej zmierzyć się ze światem, nawet jeśli ten uległ całkowitej deformacji, o postawach ludzi w czasie zagłady, która sprawia, że dokonują najwznioślejszych lub najpodlejszych czynów i życiu, które nieprzerwanie trwa, mimo czujnego spojrzenia śmierci. Niemałą zasługę w odbiorze całości mają także fragment baśni umieszczone przed kolejnymi rozdziałami, których autorką była młoda Minka. To właśnie jej opowieść pomagała przetrwać kolejny dzień jej i współtowarzyszą niedoli, pozwalając na chwilę zapomnienia. Dziewczyna zmieniając się w baśniarza dawała innym nadzieję, iż nawet najstraszniejsze opowieści kończą się szczęśliwie. Fakt ten zmuszają do konkluzji, iż w świecie ogarniętym wojną, w której jedynym prawem stało się bezprawie, a zło, przemoc, śmierć już dawno przestały oburzać jedyną alternatywą jest pogrążenie się w świecie baśni, która pomimo nawet najmroczniejszego klimatu i upiorów nigdy nie dorówna rzeczywistości i piekłu stworzonego przez człowieka dla człowieka. A ta stworzona przez Minkę z pewnością niewiele ma wspólnego z bajkami o księżniczkach i rycerzach. Tego typu wtrącenia zawsze budują niesamowity klimat i czyta się z prawdziwą ciekawością.

Autorka znana ze stawiania swoich bohaterów w sytuacjach dwuznacznych moralnie i  tym razem nie zawiodła. Historia przez nią przedstawiona mimowolnie skłania czytelnika do podjęcia własnych rozmyślań na temat postawionego przed nim pytaniem, które nie ma jednak chyba właściwej odpowiedzi.

Moja ocena:  5

piątek, 20 czerwca 2014

Okay? Okay. - Film "Gwiazd naszych wina"


"Gwiazd naszych wina" to film, który od kilkunastu dni podbija serca widzów na całym świecie. Nic więc dziwnego, że z radością czekałam na dzień, w którym także ja będę w końcu mogła zobaczyć ekranizację jednej z moich ulubionych powieści i naocznie przekonać się, czy historia Hazel i Gusa przeniesiona na ekran rzeczywiście wzbudza zachwyt i uwalnia potoki łez.

Hazel Grace Lancaster (Shailene Woodley) ma 17 lat i raka tarczycy w ostatnim stadium. Podczas spotkania grupy wsparcia, na który została skierowana po stwierdzeniu u niej depresji, spotyka Augustusa Watersa( Ansel Elgort) - przystojnego chłopaka, który jak sam zwykł mawiać, miał chwilowe spotkanie z kostniakomięśniakiem, który pozbawił go nogi. Pomiędzy ta dwójką  niemalże natychmiast nawiązuje się nić porozumienia, która następnie przerodzi się w głębokie uczucie i zmieni życie obojga.

Postanowienie, że muszę obejrzeć ten film padło wraz z informacją o pierwszym klapsie na planie. Następnie przyszła pora na pierwsze zdjęcia, trailery, soundtrack, a ja z każdą chwilą coraz mocniej przekonywałam się, że będzie to ekranizacja warta mojej uwagi. Po wyjściu z kina miałam jednak mocno mieszane uczucia...

"Gwiazd naszych wina" tak jak większość produkcji tego typu opiera się na swoistego typu szantażu emocjonalnym. Pozwala nam pokochać głównych bohaterów, zatopić się w ich świecie, a następnie gwałtownie pozbawia nas złudzeń o szczęśliwym zakończeniu ich historii. I pomimo słodkiego początku zawsze kończy się tak samo - rozerwanym na kawałki sercem i morzem łez. Trzeba oddać jednak sprawiedliwość twórcom. Już na początku filmu głos Shailene puszczony z offu ostrzega nas - każdy może opowiedzieć historię miłosną na swój sposób, wieczna miłość istnieje jednak najczęściej jedynie na kartach powieści, w prawdziwym świecie życie szybko weryfikuje poglądy i wykreśla ze scenariusz słowa "żyli długo i szczęśliwie". Słowa te wypowiadane przez nastolatkę w terminalnym stadium raka z pewnością nie wróżą ociekającego słodyczą końca.

Jak tu jednak nie pokochać postaci, którzy pomimo tak jawnej niesprawiedliwości losu potrafią zdobyć się na uśmiech, pogodę ducha, a nawet autoironię? Młodzi aktorzy zaangażowani do głównych ról wywiązali się z powierzonego im zadania i stworzyli bohaterów z krwi i kości, a nie jedynie teatralne kukiełki miotające się bez ładu i składu po scenie. Cierpią, kochają, płaczą i śmieją się, a ja za każdym razem im wierzę. I choć nie chcę, zatapiam się w ich historię i z przyjemnością przyglądam się rodzącemu pomiędzy nimi uczuciu.

Tym co odróżnia "Gwiazd naszych wina" od innych produkcji o chorych na raka nastolatkach to wątek książkowy, który staje się katalizatorem kilku sytuacji. Hazel bowiem jest bezwarunkowo zakochana w powieści tajemniczego Petera Van Houtena "Cios udręki", opowiadającej o losach Anny chorej na białaczkę. To właśnie ona przez długi czas dawała jej nadzieje, pozwalała zapomnieć, a poznanie niejasnego zakończenia stało się celem jej życia.
Wątek ten na pozór wydaje się abstrakcyjny i pasujący jak przysłowiowy kwiatek do kożucha, jednakże pokazuje on tendencje autora powieści - Johna Greena do wszelkiego typu metafor, która ujawnia także w postaci Gusa, zawsze noszącego przy sobie papierosy jako metaforę czynnika wywołującego śmierć, który dopóki nie zostanie zapalony nie ma mocy zabijania, czy bardzo smutnej huśtawki (która, patrząc na materiały promocyjne, stała się symbolem tejże produkcji).

Filmowi, pomimo, że porusza tematy nader poważne, daleko do patetycznych produkcji. Przez większość część filmu uśmiech nie schodził mi z twarzy. I nie jest to tylko zasługa zabawnych dialogów, lecz także lekkiej w odbiorze formy i bliżej nieokreślonemu czynnikowi, który sprawiał, że całość była po prostu urocza.

Piętą achillesową filmu o dziwo było zakończenie. Nie wiem czy to zasługa tego, że twórcy zbyt banalnie do niego podeszli, czy tego, iż znałam zakończenie, a otrzymany przeze mnie obraz nie był na tyle sugestywny, abym na nowo poczuła to co czytając "Gwiazd naszych wina". W każdym bądź razie po produkcjach tego typu spodziewam się, iż rozszczepi moje serce na setki malutkich kawałków, które następnie będę musiała zbierać przez kilka dni. Niestety tak się nie stało. Po części za ten fakt odpowiedzialne może być wycięcie pewnej sceny, która w książce chwyciła mnie za serce. Jednakże po za tym małym uchybieniem jest to wyjątkowo dobra adaptacja. Sceny i sens dialogów nie jest przeinaczony, a uproszczenia fabularne nie rzucają się zbytnio w oczy.

Czymże jednak byłaby nawet najlepsza historia bez dopracowania pod względem wizualnym i muzycznym. Utworu takich wykonawców jak Birdy, czy Ed Sheeran wniosły bardzo wiele do filmu. Pomimo tego, iż zakończenie nie przyniosło oczekiwanych przeze mnie emocji, z nawiązką wynagrodziła mi to ścieżka dźwiękowa, a dokładniej piosenka "All of the stars" w której zakochałam się od pierwszego odsłuchania.

"Gwiazd naszych wina" wbrew pozorom nie jest opowieścią o umieraniu, lecz o życiu, które nawet jeśli trwa niewiele zasługuje aby cieszyć się nim w pełni. W swojej wymowie pozbywa się jednak wszelkiego typu dywagacji na temat życia po śmierci, wiary, sensu cierpienia, dzięki czemu obywa się bez zbędnego moralizatorstwa. Pokazuje, iż liczy się tu i teraz, gdyż jutro może nigdy nie nastać. Jednakże pomimo ugładzonej wizji świata przesłanie, które słyszymy z ust Hazel, jest wyjątkowo gorzkie i niestety prawdziwe - po śmierci wszystkich nas czeka zapomnienie, a nasza historia umrze wraz z nami...



[Nika] Tak, Avia, powiedziała praktycznie wszystko o filmie. I nie zmiennie podała go krytyce( tak trzymać), ale ja zazwyczaj odczuwam to inaczej. Należę do osób, które trudno zadowolić, ale i też trudno zrazić, więc przez większość życia do wszystkiego jestem obojętnie nastawiona. Jednak o dziwo film "Gwiazd naszych wina", po którym nic nie oczekiwałam, prawił, że na mojej skórze pojawiły się ciarki. Spowodowane to były emocjami, świadomością, że życie jest takie krótkie i ulotne, że w momencie, kiedy nie mamy już nadziei na nic dobrego, los funduje nam niesamowite historii.
Od strony wizualnej ekranizacja powieści Greena to wspaniała uczta dla zmysłów. Jeśli szukasz w kinie duchowego katharsis to film dla ciebie.

niedziela, 15 czerwca 2014

"Samotnia" Charles Dickens

Pewnie każdy z was przechadzając się między bibliotecznymi półkami natknął się kiedyś na tomiszcza ciasno upchnięte między inne dzieła, jakby stało tam od początku istnienia tego miejsca. Pełnią one rolę cichych obserwatorów kolejnych pokoleń, postępów i poszerzania się grona ich pobratymców. Ich grubość przyciąga wzrok, ich podniszczona okładka sprawia, że z chęcią sięgnęliśmy by po aparat i stworzyli klimatyczną fotografię. Pokryta warstwą kurzu wygląda jak eksponat - relikt z zamierzchłych czasów.
 Jedną z nich jest "Samotnia" Dickensa - dzieło niebywale długie (1024 strony, małą czcionką!) i z pewnością tym samym odstraszające potencjalnych zainteresowanych. Osobiście jednak widząc jej grubość postanowiłam zmierzyć się z własnymi lękami i podjąć wyzwanie.
Przyznam szczerze nie była to rzecz dla mnie łatwa zarówno pod względem fizycznym jak i psychicznym. Podczas czytania doszło u mnie niemalże do zwichnięcia nadgarstka (taki tomik jednak trochę waży), oraz regularnego nawrotu kataru i kaszlu z powodu kurzu tworzącego wokół mnie swoistego typu aurę, wraz z każdym przewróceniem strony. Może i z daleka wyglądałby to magicznie jednak jako uczestnik tegoż wydarzenia szczerze nie polecam.

Przejdźmy jednak do treści.

Główną osią utworu jest niekończący się proces - Jardance przeciwko Jardance dotyczący dość pokaźnego spadku, który jednak od wielu, wielu lat nie doczekał się rozwiązania, oraz nawet jego zapowiedzi. Stał się on przyczyną upadku wielu osób z obu stron procesowych, dla których sąd działał jak narkotyk. Wraz z główną bohaterką Esterą Summerson - dziewczyną o nieznanej przyszłości wychowywanej przez chrzestną matkę, poznajemy kolejne pokolenie spadkobierców. Proces jest jednak jedynie przykrywką do ukazania historii rodziny Jardance, której zawiłe losy poznajemy wraz z biegiem wydarzeń.
 Akcja utworu toczy się na dwóch płaszczyznach  - jako opowiadania Estery, w formie pamiętnikarskiej, oraz odautorskiej narracji dotyczącej pozostałych bohaterów powieści. A tych jak na Dickensa przystało jest całkiem sporo. Wpływa to w dużej mierze na objętość tego tomiszcza, gdyż każda z nich jest dokładnie przedstawiona i omówiona, począwszy od detalów jak np. nawyki śniadaniowe, a na koligacjach rodzinnych cztery pokolenia wstecz skończywszy. Przyznam szczerze, że nie napawało mnie to radością, gdyż o ile chodzi o postacie pierwszo-  i drugoplanowe taki zabieg jest wręcz wskazany, aby czytelnik mógł nawiązać z nimi więź, o tyle w przypadku bohaterów czwartoplanowych jest zbędne. Na tym jednak na koniec. Jeśli ktoś z was kiedykolwiek narzekał na opisy przyrody w "Nad Niemnem" z pewnością po lekturze "Samotni" zmieni swoje zdanie. U Dickensa śnieg nie pada, tylko "z błękitnego nieboskłonu powoli, niby niesiony opiekuńczymi podmuchami wiatru opada w postaci śnieżnobiałego puchu, okrywając ziemski padół". Nie jest to oczywiście dokładny cytat, ale nie wiele w niem przesady.

Ryciny niewątpliwie uatrakcyjniają treść

Wiele osób właśnie za malowniczość w tworzeniu wszelkiego typu opisów ceni sobie najbardziej twórczość Dickensa, jednakże jeśli zajmują połowę 1024 stronicowego dzieła, to jednak troszeczkę za dużo. Szczególnie, że historia sama w sobie nie potrafi przyspieszyć w żaden sposób czytania. Całość więc dłuży się niemiłosiernie. Brakowało tej wartkiej akcji i subtelnego humoru tak dobrze znanego mi z "Dawida Copperfielda". Zamiast tego otrzymałam szczegółową charakterystykę ówczesnego sądownictwa ukazanego poniekąd w krzywym zwierciadle, oraz wielopokoleniowy dramat rodzinny. Jest to może i całkiem ciekawa lekcja historii oraz dowód na to, że mentalność ludzka nie uległa znacznym zmianom nawet jeśli czasy i obyczaje są obecnie całkiem inne, jednak nie potrafiło to przykuć mojej uwagi i szybko ogarnęło mnie znudzenie.
Uwielbiam XIX wieczne powieści ze wszystkim ich rozwlekłymi opisami, starymi obyczajami, niepowtarzalnym klimatem, oraz nonsensami jednak ta książka najzwyczajniej w świecie jest za gruba, a przez to zniechęcająca nawet najbardziej zagorzałych fanów.

Moja ocena: 3

Ach.. te stare książki..

środa, 11 czerwca 2014

"Felix, Net i Nika oraz tajemnica Czerwonej Hańczy" Rafał Kosik

Felix Net i Nika oraz Sekret Czerwonej Hańczy - Rafał KosikZwariowane przygody trójki niesfornych gimnazjalistów towarzyszą mi już od kilku lat i pomimo tego dość znacznego upływu czasu, wciąż niezmiennie bawią. Rafał Kosik - wielbiciel motoryzacji oraz, nie zawsze zrozumiałych dla zwykłych zjadaczy chleba, technologii już po raz jedenasty zabiera nas do swojego świata.

Tym razem wraz z głównym bohaterami będziemy uczestniczyli w międzynarodowej wymianie, z racji której do warszawskiego gimnazjum im. Stefan Kuszmińskiego przybędzie sporo ciekawych osobistości, a wraz z nimi nowe problemy. Weźmiemy także udział w wyprawie nad tytułową Czerwoną Hańczę, która z powodu niefrasobliwości pani Helenki z planowanego spokojnego wypoczynku zmieni się w obóz przetrwania z prawdziwego zdarzenia. Oczywiście nasi bohaterowie nie byliby sobą gdyby w międzyczasie nie planowali czegoś wielkiego. Przekonani, iż w głębinach jeziora ukryty jest skarb nie omieszkają wykorzystać okazji, aby go zdobyć.

Osoby, które już wcześniej miały styczność z tą serią wiedzą dokładnie czego mogą się spodziewać, te które nie miały takiej okazji powinny przygotować się na dużo dawkę humoru, nietuzinkowych rozwiązań, całą masę nowinek technologicznych, oraz terminów z zakresu fizyki i informatyki. Brzmi dziwnie i odstręczająco? Nic bardziej mylnego!

Szybkie i niekonwencjonalne wprowadzenie do fabuły zawarte w każdym tomie :)

W najnowszej powieści Kosik po raz pierwszy zdecydował się rozdzielić superpaczkę, co okazało się zabiegiem w mojej opinii udanym, gdyż pokazujący zarówno akcje jak i relacje łączące bohaterów z szerszej perspektywy. Innym odstępstwem od schematu jest także stosunkowo mała ilość robotów i innych technologicznych wspomagaczy. Nie jestem i raczej nigdy nie będę fanką tego elementu w powieści, jednakże doskonale zdaję sobie sprawę, iż jest to właśnie to co odróżnia serię od innych produktów tego typu znajdujących się na rynku i jej znak rozpoznawczy. Raz na jakiś czas autor skłania się jednak w stronę swoich antytechnicznych fanów i tworzy części, które bazują niemalże całkowicie na sprycie i pomysłowości głównych bohaterów i tak właśnie jest w przypadku "...sekretu Czerwonej Hańczy" co wyjątkowo mnie ucieszyło :)
O serii Kosika długo mogłabym mówić w samych superlatywach, jednakże aby uwiarygodnić swoją opinię czuję się zobligowana obiektywnie dostrzegać minusy. Przez dość długi czas łudziłam się, że bohaterowie będą dorastać razem ze mną. Niestety tak się nie stało. Z tego też powodu, starsi czytelnicy traktować mogą ją z przymrużeniem oka. Sądzę jednak, że świetnie wykreowani bohaterowie ( i nie chodzi mi tu o ich głębię psychologiczną, tylko właśnie na odświeżeniu utartych schematów) i nieprzeciętny humor nadrabiają te niedociągnięcia z nawiązką.
Co się tyczy samej fabuły chwilami miałam wrażenie, że Kosik w jednej książce starał się połączyć kilka naprawdę świetnych wątków, które jednak nijak się ze sobą nie łączą. Cóż... może to był tylko wstęp do następnej części, którą i tak będę wyczekiwać z niecierpliwością...?
Książkę polecam każdemu, zarówno osobom zaczynającym dopiero swoją czytelniczą przygodę jak i tych, którzy swoje serce już dawno oddali książkom. Poszczególne części nie są ze sobą ściśle związane tak więc kolejność czytania nie jest z góry określona, choć wiadomo, czytając całość po kolei wychwycimy więcej smaczków...

Ocena: 5


Seria "Felix, Net i Nika":





czwartek, 5 czerwca 2014

"Natalii 5" Olga Rudnicka


"Natalii 5" to chyba jeden z najbardziej postrzelonych kryminałów jakie przyszło mi czytać, i właśnie za to go tak lubię...
Historii stworzonej przez Rudnickiej daleko od konwencjonalnych chwytów, stosowanych przy tego typu literaturze. Mamy trupa, jednakże nic nie wskazuje na morderstwo. Mamy śledztwo, które toczone jest jednak wyłączenie na podstawie domysłów jednego z komisarzy. Ostatecznie mamy też 5 sióstr, które nie wiedziały o swoim wzajemnym istnieniu przez całe życie, oraz ogromny spadek, który przyszło im dzielić.
Już od pierwszych stron książka przypadła mi do gustu. 5 kobiet noszących to samo imię i nazwisko - Natalia Sucharska, dopiero podczas odczytywania testamentu dowiadują się o swoim pokrewieństwie, oraz o prawdziwym obliczu tatusia, który okazał się kłamcą, bigamistą, milionerem, a także samobójcą. Z takiego wprowadzenia ie mogło wykluć się nic nieinteresującego, szczególnie, że wszystkie panie Sucharskie obdarowane zostały przez naturę diabelskimi charakterkami, oraz równie piekielnym temperamentem. Zmuszone do wspólnych poszukiwań ukrytego skarbu, będą musiały pogodzić się ze sobą i swoim przeznaczeniem. Nie będzie to jednak łatwe, gdyż na pozór dzieli je wszystko - wiek, doświadczenie życiowe, zainteresowania oraz miejsce zamieszkania.
Najstarsza z nich zwana Anną. to niemalże 30 letnia kobieta, chłodna. niedostępna, poświęcająca się swojej karierze, Natalia Suszyńska po mężu Dębska to 27 letnia kura domowa z dwójką niesamowicie bystrych dzieciaków, Nata to szukająca natchnienia pisarka, pracująca na co dzień w gazecie, Magda ekscentryczna studentka z zamiłowaniem do czarnych ubrań, a Natka - zahukana w sobie licealistka wychowywana przez despotyczną matkę.
Jak się jednak okazuje każda z nich posiada odrobinę szaleństwa, które razem sprawia, że ich działania są kompletnie nieprzewidywalne. Siostry kłócą się, skaczą sobie do gardeł, jednakże w obliczu zagrożenia z zewnątrz stają za sobą murem i za wszelką cenę bronić swojej prywatności w imię zasady - to ich życie i nikomu nic do tego.
Ich historia chwilami przypomina improwizowaną sztukę teatralną, w której zdarzyć może się dosłownie wszystko. Widać to szczególnie w pewnej kapitalnej scenie, w której wszyscy bohaterowie znajdują się w posiadłości Natalii i niczym marionetki w rękach diabolicznych sióstr odstawiają farsę, której cel znany jest wyłącznie 5 kobiet.
 Tak na dobrą sprawę nie jest to nawet kryminał, lecz perypetie zdrowo pokręconej rodzinki z poszukiwaniem skarbu na miarę Indiany Jonesa w tle, okraszone czymś znacznie więcej niż szczyptą humoru.
Gorąco polecam :D

Moja ocena : 5







Jeśli spodobało Ci się "Natalii 5" sięgnij także po:
Drugi przekręt Natalii - Olga RudnickaPowtórka z morderstwa - Monika Szwaja
"Drugi przekręt Natalii" Olga Rudnicka
"Powtórka z morderstwa" Monika Szwaja




niedziela, 1 czerwca 2014

Nowe początki, rozstania i powroty

Jakby to było zostawić wszystko i na chwilę tak po prostu zniknąć...

Chyba mogę sobie już na to pytanie odpowiedzieć, przynajmniej jeśli chodzi o sferę blogową i sądzę, że odpowiedź jest jednoznaczna - trochę pusto.
Z powodu stresu przedmaturalnego, dodatkowych zajęć i nauki nie miałam tyle wolnego czasu ile bym chciała, ale na szczęście to już za mną :)

W ciągu ostatniego roku przeżyłam wiele książkowych przygód, rozstań z moimi ulubionymi bohaterami jak i spotkań z tym jak dotąd mi nieznanymi....

Z żalem przyszło mi pożegnać się z...

...serią Diabelskie Maszyny Cassandry Clare. Długie oczekiwanie i przekładane daty polskiej premiery jedynie zaostrzyły mój apetyt. Nic więc dziwnego, że ostatnią część "Mechaniczną księżniczkę" dosłownie pochłonęłam i... przez znaczną część akcji czułam niedosyt. Niby wszystko było na swoim miejscu, ale... no właśnie. Epilog sprawił jednak, że na nowo dostrzegłam to wszystko za co ceniłam tę serią. Przez te dwadzieścia parę stron poczułam się jak na emocjonalnym rollercoasterze, który wyrzucił mnie z siebie nagle i bez ostrzeżenia. Rzadko kiedy czyta się fragmenty, tak uczuciowe, a zarazem przerażające w swojej wymowie. Dlatego też bez wahania postawiłam najwyższą notę, co jest u mnie rzadkością.
Śliczna oryginalna okładka, która jednak nijak nie pasuje
do pozostałych...
                ...szczególnie patrząc na grzbiety...               























Życie jednak nie lubi pustki...

... dlatego też bez problemu odnalazłam 4 naprawdę dobrze rokujące serie, na których kontynuacje czekam z niecierpliwością. "Dotyk Julii" Tahereh Mafi (oraz jego kontynuacje "Sekret Julii", oraz "Dar Julii") stały się jedyną antyutopią, którą połykam bez żadnego grymasu na twarzy. Kosmiczne połączenie X-menów, z obrazami destrukcji współczesnego świata typowych dla tego typu produktów, oraz ciekawe postacie i niekonwencjonalna narracja sprawiają, że seria ta tak właściwie czyta się sama. My jedynie chłoniemy zawartą w niej historię. "Wybrani" C. J Daugherty (kontynuacje "Zagrożeni", "Dziedzictwo") natomiast zyskały moją uwagę dzięki klimatowi brytyjskiej elitarnej szkoły z internatem, oraz tajnym organizacją rządzącym światem. Szwedzki duet Strandberg - Elfgren z łatwością potrafiący połączyć w swojej powieści "Krąg" (kontynuacje "Ogień" , "Klucz") wątki nadnaturalne z trzymającym w napięciu thillerem , także bez trudu zyskał moją sympatię. "Ostatnia spowiedź" Niny Reichter co prawda znalazła się na mojej liście przypadkiem. Życie prywatne gwiazd rocka, a dokładniej ich miłostki średnio mnie zajmują, jednakże wątek rozpoczęty w drugim tomie wydaje się tak irracjonalny i niedorzeczny, że po prostu muszę poznać jego rozwiązanie.


Gdy kończą się pomysły na jakąś ciekawą lekturę...

... chętnie sięgam po coś z klasyki zamieszczonej na liście BBC. Jako miłośniczka XIX wiecznych powieści bez trudu oddałam swoje serce prozie Dickensa, którego wcześniej znałam jedynie z "Opowieści wigilijnej". "Opowieść o dwóch miastach" czy "Dawid Copperfield" uczyniły jednak niejeden chmurny wieczór bardziej znośnym, tak samo jak "Wichrowe wzgórza" Emily Bronte oraz "Nędznicy" Victora Hugo, które ku mojemu zaskoczeniu okazały się niezwykłą ucztą dla duszy.

Uwielbiam zapach starych książek, czuć dotyk starego papieru pod palcami, oraz ciężar staranie wykonanej okładki. Na zdj. "Opowieść o dwóch miastach"Dickensa wraz z nieodłącznymi rycinami...

Niekiedy jednak przymus edukacyjny okazywał się silniejszy...

... a wtedy moje myśli zajmowały książki, które z przyjemnością niewiele miały wspólnego. Smutne jest, iż z pośród 31 omówionych na lekcjach lektur o mojej przyszłości miały decydować dwie i to te wyjątkowo nieprzyjemne. Jednak nawet w najciemniejszej piwnicy liczyć można na błysk światła. Takowymi małymi iskierkami nadziei była dla mnie "Zbrodnia i kara" oraz "Dżuma", lektury potrzebne natomiast do pracy maturalnej wzbudziły moje zainteresowanie czasami II wojny światowej co zaskutkowało spotkaniami z różnego typu ksiązkami od "Zdążyć przed Panem Bogiem" przez "Kamienie na szaniec", a na "Złodziejce książek" Marcusa Zusaka i "To, co zostało" Jodi Picoult skończywszy.

Jeden rok przynieść może sporo zmian zarówno tych większych jak i mniejszych, chyba, że chodzi o miłość do książek - ta zawsze pozostaje niezmienna.