piątek, 31 października 2014

"Kroniki krwi" Richelle Mead

Wampiry już dawno przestały być istotami mroku, rodem z najczarniejszych sennych koszmarów. Na fali popularności „Zmierzchu” powstała masowa produkcja bohaterów będących ucieleśnieniem wszelkich cnót, których od zwykłych śmiertelników odróżniał jedynie nienaturalny pociąg do krwi.   

Richelle Mead – autorka popularnej serii „Akademia wampirów” – postanowiła podczas kreowania swojego świata pójść o krok dalej. Nie tylko uczłowieczyła wampira, lecz także dała mu autonomię, oraz ponownie wprowadziła w szeregi żywych. Jak w każdej historii ktoś musi pełnić jednak rolę złego charakteru. Oprócz dobrych wampirów – morojów, tworzących wraz z dampirami (hybrydami człowieka i wampira) zamkniętą społeczność pod rządami monarchów, istnieją więc Ci „źli” – nieumarłe strzygi, żądne krwi, istoty gotowe wyssać życie z niewinnych ofiar.

W „Akademii wampirów” mogliśmy obserwować poczynania Rose, młodej, wyjątkowej strażniczki, Której celem było bronić za wszelką cenę morojów. Jej zawiłe perypetie zapełniły strony sześciu tomów, które zdobyły ogromną popularność, a pierwsza z nich doczekała się nawet wersji kinowej (która swoją droga okazała się klapą). Każda historia ma jednak swój koniec, a stare musi ustąpić nowemu.

„Kroniki krwi” otwierające serię o tym samym tytule, ponownie zabierają nas w świat dampirów, morojów i strzyg. Główną protagonistką tym razem zostaje Sydney Sage, należąca do tajnego stowarzyszenia alchemików, mających za zadanie ukrywanie przed ludzką rasą istnienia wampirów. Bohaterka znana nam z krótkiego epizodu w wcześniejszej serii, gdy to przyczyniła się do ucieczki oskarżonej o królobójstwo Rose, w „Kronikach krwi” dostaje szansę rehabilitacji i odbudowania swojego wizerunku w oczach zwierzchników.  Zostaje powierzona jej opieka nad Jill Mastrano – przybranej siostry Wasillisy Dragomir – obecnej królowej – a zarazem jedyny żyjący członek jej rodu. Z racji tego, iż prawo nakazuje by rodzina będąca u władzy składała się co najmniej z dwóch członków, przeciwnicy młodej królowej próbują wyeliminować Jill aby przerwać rządy jej starszej siostry. Sydney i jej podopieczna zostają wysłane do słonecznego Palm Springs. W podróży towarzyszą im także dampir Eddie, oraz Adrian Iwaszkow, doskonale znani z poprzednich części. Na miejscu okazuje się jednak, że nie tak łatwo uciec od niebezpieczeństwa, które czyhać może nawet w pełnym słońcu.

Początkowo dość sceptycznie podchodziłam do najnowszej serii Mead. Z „Akademią wampirów” miałam styczność przeszło rok temu i nie będę ukrywać, iż lekko nakręciłam się na jej punkcie. Moje zainteresowanie osiągnęło apogeum gdzieś w połowie czwartej części, po czym niestety napięcie zaczęło opadać, a kolejne rozdziały zamiast bawić irytowały. W chwili gdy potrzebowałam czegoś lekkiego na odprężenie przypomniałam sobie o  tych powieściach i postanowiłam wkroczyć ponownie w świat Mead.

Główną przyczyną mojej wcześniejszej irytacji byli bohaterowie, którzy z biegiem czasu stracili pazur, stali się nijacy, a ich historie przestały do mnie przemawiać. Zmiana głównych bohaterów przyniosła powiew świeżości i pozwoliło na rozwinięcie historii postaci epizodycznych, które po kilku rozdziałach okazują się całkiem sympatyczni i ludzcy niż ich poprzednicy. Dużą zasługę ma w tym przeniesienie miejsca akcji z wampirzej akademii do zwykłego kalifornijskiego liceum, w której uczniom sen z powiek nie odciągają zmartwienia o żądnych krwi strzygach. Tym samym powracamy do utartego motywu nadnaturalnych istot próbujących wtopić się w szkolne otoczenia, oraz komicznych sytuacji wynikającego z tego faktu. Zastawienie licealnych problemów z wampirzą  polityką okazało się jednak wyjątkowo udanym zabiegiem.

 Dość dużym minusem okazała się jednak intryga, w która zostają wplątani główna bohaterowie. Ani to porywające, ani trzymające w napięciu. Po kilku rozdziałach wydaje się jasne, że jest to jednak jedynie tło służące podtrzymaniu iluzji, że w Palm Springs coś się dzieje. Z doświadczenia zdobytego przy czytaniu poprzednich części wiem, iż jest to jedynie preludium luźno związane z tym co zaserwuje nam autorka w następnych częściach.

Jakiekolwiek wady zaobserwowane w powieści bezbłędnie niweluje jednak postać Adriana, który w „Kronikach krwi” stał się czymś więcej niż tylko dodatkiem do Rose. Lekkoduszny, niestroniący od imprez i alkoholu, obciążony mocą ducha, moroj - potomek królewskiego rodu, był moim ulubionym bohaterem w całej serii dlatego też z ogromną radością przyjęłam jego pojawienie się na łamach kolejnych powieści. Od dawna wiadomo, że pozory jakie stwarza nijak mają się do rzeczywistości, przez co obserwacja jego poczynań staje się jeszcze bardziej interesująca.

Choć pierwsza część nie zachwyca bez oporów sięgnę po kolejne powieści z serii, aby poznać dalsze losy Sydney, Adriana, Jill i pozostałych. Już nie mogę się doczekać….

Moja ocena: 4+


piątek, 24 października 2014

"Dopóki śpiewa słowik" Antonia Michaelis

Niepokojąca - tym jednym słowem opisać można najnowszą książkę Antoni Michaelis.
Dość lapidarny opis jak i tajemnicza okładka nie zdradzają zbyt wiele z treści przez co czytelnik zostaje wypchnięty wraz z 18-letnim Jarim w wir wydarzeń właściwie bez przygotowania.

Główny bohater po ukończeniu szkolenia na stolarza, postanawia wyrwać się z domu na kilka tygodni w poszukiwaniu przygody. Swoją wędrówkę zaczyna Burzowej Wysoczyzny, do której drogę wskazuje mu tajemnicza dziewczyna zapozna w przydrożnej galerii. Pomimo odstręczającej aparycji swojej towarzyszki zaintrygowany chłopak postanawia zboczyć z trasy i porzucić zamiar samotnej wędrówki. Przekraczając granicę lasu wraz ze zmianą otoczenia przemiana zachodzi także w powierzchowności dziewczyny, która pod przebraniem ukrywa swoją nieziemską urodę. Nieświadomy niebezpieczeństwa ukrytego wśród drzew Jari podąża w głąb oderwanej od realnego świata rzeczywistości, gdzie nadnaturalne piękno skrywa ponure tajemnice.

Tym co już na pierwszy rzut oka odróżnia twórczość Michaelis od innych pozycji przeznaczonych dla młodzieży jest język autorki, który nadaje każdej z opisanych przez nią historii niepowtarzalny klimat. Tak było także w tym przypadku. W połączeniu z wręcz onirycznymi opisami lasu dawało to piorunujący efekt. Michaelis z łatwością zaciera granicę między prawdą, a światem snów i baśni. Wszystko to mocno oddziałuje na wyobraźnię, szczególnie w połączeniu z wiecznie żyjącym lasem, porośniętym drzewami, zamieszkanym przez rozmaite zwierzęta, bezkresnym i niezbadanym.

Niewątpliwe autorka stworzyła sobie solidne podłoże do uwikłania misternej sieci, z której wyłania się historia trzymająca w napięciu od pierwszej do ostatniej strony. Zagłębiając się w kolejne rozdziały coraz trudniej rozeznać się w sytuacji, a napięcie budowane jest z zaskakującą precyzją. Od pierwszych chwil mamy świadomość, że las skrywa w sobie jakąś przeraźliwą tajemnicę, a przesiąknięta krwią i obsypana kośćmi ziemia upomni się o kolejną ofiarę.

Niepewność towarzysząca przy pochłanianiu każdej kolejnej strony, sprawia, że sami mimowolnie zaczynamy odczuwać lęk i dezorientację, która w konsekwencji nieść może za sobą (tak ja w moim przypadku) bezsenną noc. Tak samo jak Jari przestajemy dostrzegać granicę nie tylko między rzeczywistością a snem, lecz także moralnością a złem czy pięknem i brzydotą. W budowaniu napięcia dużą rolę odgrywały także fragment przybliżające nam historie z przeszłości, które pomimo pozornego braku związku z wydarzeniami rozgrywającymi się w czasie trwania akcji są ściśle się z nią łączą, a z biegiem wydarzeń wręcz uzupełniają.

Chwilami książka prowadzona jest jak dobry kryminał, w której każda informacja może posłużyć jak element misternej układanki.
Niestety ta swoistego typu zabawa w kotka i myszkę z czytelnikiem będąca najmocniejszą stroną książką, w kulminacyjnej scenie okazuje się w moim odczuciu przekleństwem, gdyż nawarstwienie tajemnic doprowadziło do stworzenia przewidywalne nieprzewidywalnego zakończenia, które mnie osobiście do końca nie przekonało. Potencjał widoczny przez cały czas trwania akcji w został do końca wykorzystany.

Pomimo dość ciekawie skonstruowanych postaci nie potrafiłam się w żaden sposób z nimi utożsamić przez co niektóre dokonywane przez nich wybory i ich reakcje wydawały mi się nielogiczne. Już same zamieszkanie Jariego w lesie pomimo widocznych omenów zwiastujących coś przerażającego wydawało mi się ździebko naciągane.

Mając ciągle świeżo w pamięci fenomenalnego "Baśniarza"(recenzja) nie mogłam powstrzymać się niestety od porównań. Szczególnie, że pomimo różnych bohaterów i historii da się zauważać pewnych analogii. Magia którą odczuwałam podczas mojego pierwszego spotkania z autorką, tu nie była dla mnie aż tak namacalna. Piękno opisane w "Dopóki śpiewa słowik" przywodzące na myśl bajkowy świat było tak nieziemskie, że aż przerażające, przez co niemal całą książkę przeczytałam ze ściśniętym żołądkiem. Jestem pełna podziwu dla literackiego kunsztu Michaelis, jednakże zabrakło mi fragmentów nie znaczących zbyt wiele dla fabuły, a pozwalających czytelnikowi odetchnąć. Chwilami czułam się aż nazbyt przytłoczona i przygnębiona lekturą. Choć akcja rozgrywała się w przepełnionym pięknem środowisku, wszystkie relacje między bohaterami były chore. W "Baśniarzu" występowała sytuacja odwrotna - w świecie, w którym panowała brzydota, czyste uczucie łączące bohaterów, sprawiło, że książka nie miała aż tak pesymistycznego wydźwięku.

Znakiem rozpoznawczym autorki, jeśli chodzi literaturę młodzieżową, stało się poruszanie tematów trudnych w ocenie dla postronnego obserwatora, oraz zahaczanie o zagadnienie relatywizmu moralnego, co wyróżnia ją z pewnością na tle innych książek przeznaczonych dla młodzieży. Jest to jedna z tych nielicznych książek, które łapią czytelnika w swoje sidła i jeszcze długo po przeczytaniu ostatniego zdania nie pozwalają o sobie zapomnieć.

Moja ocena: 5

[recenzja archiwalna]

wtorek, 7 października 2014

"Bal absolwentów" Ruth Newman

Na rynku książkowym znaleźć można całe mnóstwo kryminałów, które dzięki przemyślanej kampanii i hasłom reklamowym zachęcają potencjalnego czytelnika do sięgnięcia właśnie po tą, a nie inną powieść. Nic więc dziwnego, że czytając po raz wtóry na okładce informacje o zakończeniu, które z całą pewnością mnie zaskoczy podchodziłam do tego z dużą dozą nieufności, szczególnie, że Ruth Newman jest autorką mało znaną, a jej „Bal absolwentów” nie doczekał się jak dotąd większego rozgłosu. Zachęcona jednak licznymi pozytywnymi opiniami postanowiłam sięgnąć przy pierwszej nadarzającej się okazji po właśnie tę pozycję.

W Ariel College podczas zimowego balu w jednym z pokoi znaleziono brutalnie zmasakrowane ciało jednej ze studentek. Jest to już trzecia ofiara mordercy zwanego przez media Rzeźnikiem z Cambrige. W przeciwieństwie do poprzednich zdarzeń, na miejscu zbrodni, policjanci oprócz ofiary znajdują dziewczynę pogrążoną w katatonii. Trafia pod skrzydła psychiatry, który będzie musiał wydobyć z jej pamięci historię, która rozegrała się w pokoju, oraz przywołać obraz sprawcy, którego prawdopodobnie wskazać będzie potrafiła wyłącznie ona...

"Bal absolwentów” zaczyna się jak każda inna powieść tego gatunku. Przebitka z miejsca zbrodni, początki dochodzenia. Newman szybko jednak porzuca utarte tory rzucając nas w wir retrospekcji ukazujących wydarzenie z szerszej perspektywy. Rozwiązania zagadki należy szukać w przeszłości z czego doskonale zdaje sobie sprawę psychiatra próbując wyciągnąć z Olivii wspomnienia. To właśnie z jej punktu widzenia oglądamy życie studenckie na Cambrigowskim campusie. Jak w każdej zamkniętej społeczności ludzie nawiązują przyjaźnie, lecz także toczą waśnie. Sytuacja zaognia się gdy dochodzi do pierwszego morderstwa. Za mury Ariel College wkradają się wątpliwości oraz wzajemne podejrzenia.
Fabuła jest tak mocno zakorzeniona w przeszłości, iż bez trudu wypiera teraźniejszość. Jest to zabieg ciekawy i jak dotąd nie spotkany przeze mnie wcześniej. I choć autorce zarzucić można chwilami niezbyt konkretne zaznaczenie czasu i miejsca akcji, czym wprowadza lekki zamęt, zabieg ten skutecznie odwodzi nas od teraźniejszości i ukazuje przebieg wydarzeń etap po etapie.

Trudno pisać o kryminałach nie zagłębiając się w różnego typu spoilery. Czytając książkę miałam jednak wrażenie, iż przez długi czas śledztwo tkwi w miejscu, a całość kręci się wyłącznie wokół jednej postaci – Olivii, która jest kluczem do rozwiązania zagadki. Jej sesje z psychiatrą miały duży potencjał psychologiczny, który nie został jednak w pełni wykorzystany. Dialogi osiągają swój cel, szokują, dają do myślenia, podsuwają wskazówki, brakuje w nich jednak głębi, która sprawiałaby, że byłyby one czymś więcej niż tylko słowami. W dużej mierze może być to wina postaci, których natłok sprawił, że tak naprawdę żadna z nich nie jest charakterystyczna.

Próba wykrycia mordercy jest zazwyczaj pasjonującą rozgrywką pomiędzy czytelnikiem a autorem. Mniej lub bardziej wysublimowane wskazówki kierują nas na dobre tory, żeby po chwili całkowicie nas od nich odwieść. Newman bez trudu lawiruje pomiędzy prawdą, a tym co jedynie ma za nią uchodzić. Snując fabułę, niemalże wyłącznie, wokół dwóch postaci całkiem sprawnie manipulowała naszym tokiem myślenia. I choć niektóre z jej zagrywek, jak na przykład wzywanie ducha, nie były zbyt spójne z całością w ostatecznym rozrachunku dawały niezły efekt.

"Bal absolwentów” zaliczyć można do kryminałów dla trochę starszej młodzieży. Moje spotkanie z powieścią uznać można  za udane szczególnie z powodu nietuzinkowego sposobu prowadzenia narracji. I choć po drodze pojawiło się kilka zgrzytów, nie pozbawiło mnie to przyjemności czytania. Zazwyczaj informacja o zaskakującym zakończeniu okazuje się fikcją, tak jak cała reszta, tym razem Newman stanęła jednak na wysokości zadania i w zakończeniu umieszcza prawdziwą bombę. I jest to chyba największy plus książki. W końcu o to właśnie chodzi w każdym kryminale...

Moja ocena: 4

środa, 1 października 2014

"Miasto niebiańskiego ognia" Cassandra Clare

Odłożenie na półkę dobrej książki po przeczytaniu ostatniego zadania jest rzeczą trudną. Zamknięcie książki będącej zwieńczeniem serii, która towarzyszyła nam przez dobrych kilka lat jest jeszcze cięższe. Swoją przygodę z trylogią „Dary anioła” Cassandry Clare, która z biegiem czasu rozrosła się do sześciotomowego cyklu, rozpoczęłam cztery lata temu i nieprzerwanie mimo gorszych i lepszych momentów jestem jej fanką. „Miasto niebiańskiego ognia” z powrotem zabrało mnie w świat Nocnych Łowców i pozwoliło zatopić się ponownie w przygody moich ulubionych bohaterów. Już po raz ostatni....

W powietrzu wisi zapowiedź kolejnej wojny. Sebastian Morgenstern za pomocą Piekielnego Kielicha werbuje kolejnych członków swojej armii zmieniając Nocnych Łowców w bezwzględne istoty będące pod jego panowaniem. Mieszkańcy kolejnych Instytutów padają jego ofiarą, granice Idrysu zostają zamknięte, Nocni Łowcy zostają zmuszeni do walki ze swoimi najbliższymi a świat Przyziemnych powoli zaczyna pogrążać się w chaosie. Nikt i nic nie jest w stanie powstrzymać syna Valentaina. Jedyną nadzieją staje się Niebański Ogień płonący w żyłach Jace'a, który niestety zaczyna wymykać się spod kontroli.

Serią, którym oddaliśmy serce na całe lata można naprawdę wiele wybaczyć. Jak wiele, przekonałam się dopiero czytając „Dary anioła” od czwartej części wzwyż. Nie będę ukrywać, że po fenomenalnej pierwotnej trylogii miałam ogromne oczekiwania dotyczące kolejnych części, które w przeważającej większości się nie sprawdziły. Historii brakowało tej trudnej do określenia magii, którą spotkać mogłam na każdej stronie poprzednich powieści autorki. Sytuacji nie potrafił poprawić nawet Sebastian, którego pojawienie się w „Mieście szkła” zwiastowało niemałe zawirowania. Niestety to co u Valentaina było poparte silną ideologią i głęboko idącym relatywizmem moralnym u jego pierworodnego ocierało się o zwykłe okrucieństwo i nawet jego czysto ludzka potrzeba posiadania kogoś u swojego boku nie potrafiła tego złagodzić. Kolejne tomy mijały a ja do końca wierzyłam, że historia moich ulubionych postaci wskoczy znów na właściwe, moim zdaniem, tory. Tak się jednak nie stało. Autorce nie można odmówić jednak konsekwencji. Zaczynając kolejną historię prowadziła ją w sposób jednolity i spójny. Nie była to już jednak opowieść, która mnie tak bardzo urzekła.

Na sukces serii „Dary anioła” wpłynęło jednak o wiele więcej czynników niż ciekawa historia. A tE mimo upływu kolejnych stron pozostały niezmienne – bohaterowie, z którymi bez trudu można się utożsamić, zabawne dialogi, przeplatane niekiedy nie mniej intrygującymi, melancholijnymi wstawkami i jedyny w swoim rodzaju świat wykreowany przez Clare. To właśnie za jego sprawą z taką zawziętością pochłaniałam kolejne tomy. Świat ten jest pełen kontrastów. Z jednej strony jest to rzeczywistość wojowników, gotowych poświęcić swoje życie w imię wyższego dobra, którzy jednak dzięki temu potrafią docenić piękno i chwytają każdy dzień, jednocześnie czerpiąc garściami z dziedzictwa przodków, strzegąc tradycji i zwyczajów, z drugiej natomiast w większości nieśmiertelnych Podziemnych, którzy obserwują otaczającą ich rzeczywistość przez pryzmat minionych wieków. I jest dla mnie tak naprawdę bez różnicy czyimi oczami będę obserwować ten świat, współczesnej Clary, Tessy żyjącej w czasach wiktoriańskich z trylogii „Diabelskie maszyny” czy innych, o których historie dopiero powstaną. Zawsze będzie on dla mnie tak samo interesujący.


Nawiązując do innych powieści autorki nie sposób nie wspomnieć o zatrzęsieniu postaci, przewijających się na łamach „Miasta niebiańskiego ognia”. Z wielką radością powitałam ponownie bohaterów „Diabelskich maszyn”, lecz także poznałam grupę dzieciaków, z Emmą i Julianem na czele, ocalonych z Instytutu w Los Angeles, którym poświęcony w całości zostanie kolejny cykl. Między wierszami znaleźć można nawet wzmiankę o „Kronikach Bane'a”, w których poznajemy historie z przeszłości najbardziej imprezowego czarodzieja na całym Brooklinie.

Z każdej strony „Miasta...” wyłaniała się zapowiedź końca. Dużym naciągnięciem faktów, byłoby jednak uznanie go za iście epickie zakończenie serii. Czasy gdy „Miasta..” uznać można by za lekturę na jeden wieczór już dawno minęły, zastąpione przez naprawdę opasłe tomiska liczące sobie trochę ponad 700 stron. Całość jednak wbrew pozorom nie zyskała tym samym na jakości. Przez całkiem znaczną część czasu miałam wrażenie, że większość rzeczy jest przegadanych a niektóre fragmenty służą jedynie zapchaniu pustego miejsca. Znaczące wydarzenia policzyć można było tak naprawdę na palcach jednej ręki a całości brakowało elementów zaskoczenia i polotu. Wszystkie wątki zostały jednak zamknięte, poza kilkoma, które mają posłużyć za podstawę dla przygód kolejnych bohaterów.

Koniec końców „Miasto niebiańskiego ognia” pozostawiło po sobie jednak naprawdę dobre wrażenie. Nie wiem ile w tym zasługi samej treści, a ile moich własnych wspomnień i powrotów myślami do odczuć towarzyszących mi przy czytaniu przeszłych tomów oraz czasu oczekiwania na każdą kolejną powieść. Bez wątpienia „Dary anioła” należą i będą należeć do moich ulubionych serii, wartość samej szóstej części jest jednak dla mnie trudna do ocenienia, gdyż nie sposób nie patrzeć na nią przez pryzmat wszystkich poprzednich.

Pomimo kropki wieńczącej ostatnie zdanie nie chcę jednak opuszczać świata Nocnych Łowców i z pewnością będę czekać na kolejną serię, wierząc, że choć na chwilę pojawią się w niej moi starzy „znajomi”. Na chwilę obecną nie pozostaje mi jednak nic więcej niż powiedzieć „do widzenia” Clary, Jace'owi, Simonowi, Izzy, Alec'owi i Magnusowi, oraz całemu światu Nocnych Łowców.
Do widzenia...

Moja ocena: 5


Seria "Dary anioła":

I "Miasto kości" 
II "Miasto popiołów" 
III "Miasto szkła"
IV "Miasto upadłych aniołów"
V "Miasto zagubionych dusz"
VI " Miasto niebiańskiego ognia"