środa, 31 grudnia 2014

Podsumowanie 2014


Kolejny rok dobiegł końca, pora więc na podsumowania (czyli to na co czekam okrągłe 12 miesięcy). Udało mi się przeczytać całe 54 powieści (istne „szaleństwo”). Cóż się jednak dziwić skoro ten rok upłynął w tak szaleńczym tempie… Moje życie było pasmem słów- kluczy: studniówka, sukienki, , nauka, egzaminy, oceny, matura, wakacje, wyniki, wakacje, wybór uczelni, wyniki rekrutacji, przeprowadzka, wykłady, wykłady, wykłady… Eh…
Trochę tego było…
Z perspektywy czasu to jednak, AŻ 54 książki.

W moim corocznym podsumowaniu NAJLEPSZYCH POWIEŚCI 2014 brak niestety szczególnie mocnych pozycji, które wspominałabym latami. Kilka książek przeczytanych w ciągu ostatnich kilku miesięcy dostarczyło mi jednak godziny dobrej zabawy, a inne garści refleksji.

NAJLEPSZE POWIEŚCI 2014

       
       


    I. „Złodziejka książek” Markus Zusak – piękna opowieść o wojnie widzianej oczami małej dziewczynki porwała mnie i nie pozwoliła zapomnieć. Choć jej narratorem jest śmierć nie jest to bynajmniej opowieść o umieraniu, lecz o życiu w trudnych czasach, poświęceniu, przyjaźni i miłości                                                                           do książek.


II. "Dar Julii” Tahereh Mafi (recenzja) – zakończenia lubianych cykli mają to do siebie, że wzbudzają najwięcej emocji, nawet jeśli jako jednostka nie wyróżniały się niczym wybitnym. Pragnąc poznać zakończenie historii Julii i jej towarzyszy nie zawahałam się jednak zarwać noc. Zmiana, którą przeszła główna bohaterka jest tak ogromna, iż z niemałą przyjemnością czytałam o jej usiłowaniach poprawy losów świata.


III. „ Natalii 5” Olga Rudnicka (recenzja – przezabawna powieść „kryminalna”. Tajemnicza posiadłość, pięć kobiet o tym samym imieniu i nazwisku, które są zmuszone w niej zamieszkać, oraz sekrety ich ojca, które muszą rozwikłać. Rzadko trafiam na ksiązki, które potrafią rozbawić mnie do łez, tej ta trudna sztuka się jednak udała.

IV. „To, co zostało” Jodi Picoult (recenzja– autorka, którą uwielbiam tym razem przenosi nas do Europy za czasów II wojny światowej. Sage – współczesna amerykanka poznaje historie swojej babci, która przeżyła holocaust, oraz jej oprawcy – byłego SS-mana, który prosi ją o nietypową przysługę. Moje serce i tak zdobyła jednak baśń przewijająca się między rozdziałami, która niegdyś uratowała życie młodej babci Sage.

V. "Dobry omen” Terry Pratchett, Neil Gaiman (recenzja) – to moje pierwsze spotkanie z twórczością obu panów, które zaliczam do jak najbardziej udanych. Absurdalny humor, sytuacje, wyciągane niczym królik z kapelusza, oraz znane historie, które w klasycznej wersji przedstawiały się jednak trochę inaczej. Bez wahania dałam się porwać nadciągającej apokalipsie, którą powstrzymać próbowali wysłannicy piekieł i nieba.


    VI. „Magia indygo” Richelle Mead (recenzja)-  choć przygody Sydney i Adriana opisane w serii „Kroniki krwi” czytałam nieprzerwanie aż do ostatniego zdania 3 tomu, to właśnie on najmocniej utkwił mi w pamięci i nakręcił na dalsze części serii. Co dalej z alchemikami, mojorami i romansem dwójki głównych bohaterów? Mogę się tylko domyślać, lecz już nie mogę doczekać się gdy sięgnę                                                                        po kontynuację.   


VII. „Ostatnia spowiedź” Nina Reichter – powieść niemieckiej autorki znalazła się w tym zestawieniu przez przypadek. Historia gwizdy światowej sceny muzycznej, oraz szarej myszki, jest tak niedorzeczna, tak banalna i schematyczna, że chwilami irytowała. Nie mogę jednak wyrzucić jej z pamięci i naprawdę oczekuję chwili gdy sięgnę po ostatnią część i poznam zakończenie tej przedziwnej historii.

Dziwnym zbiegiem okoliczności był to także rok ekranizacji, których obejrzałam całkiem sporo. Na tle pozostałych z pewnością wyróżniały się jednak dwie „Gwiazd naszych wina” (recenzja) oraz „Złodziejka książek”. Pierwsza z nich była przeze mnie naprawdę długo wyczekiwania i choć sama nie niosła za sobą takiego ładunku emocjonalnego jak książka oglądałam ją z prawdziwa przyjemnością. Co się tyczy drugiej – absolutnie wzruszająca, wciągająca, a co najważniejsze skupiająca się na trochę innych aspektach niż jej książkowy pierwowzór.

FILMY 2014


Och, to był szalony i wyczerpujący rok. Do zobaczenia w kolejnym :D

Avia

poniedziałek, 29 grudnia 2014

"Love, Rosie/ Na końcu tęczy" Cecelia Ahern

„Love, Rosie” to jedna z tych książek, na które nie zwróciłabym uwagi gdyby nie nowopowstała ekranizacja. Po obejrzeniu uroczego zwiastuna, zapowiadającego historię wieloletniej przyjaźni potrafiącej przetrwać wszystko, przywodzącego na myśl inną ekranizację o innej parze przyjaciół, który przypadł mi do gustu, postanowiłam sięgnąć po książkę zanim dam się porwać magii kina.
Po chwili poszukiwań okazało się, iż miałam prawa nie słyszeć, o książce „Love, Rosie”, gdyż jest ona niczym więcej jak odmłodzoną wersją „Na końcu tęczy” Cecelii Ahern. Z nowym tytułem, oraz dużo młodszą parą na okładce, miała w końcu możliwość podbić serca kobiet w różnych przedziałach wiekowym. Jeśli chodzi o mnie – udało się jej.

Rosie i Alex to przyjaciele od najmłodszych lat. Razem przeżywali szkolne katusze, pierwsze wzloty i upadki, miłości i rozczarowania. Na rok przed ukończeniem szkoły Alex zmuszony jest jednak wyprowadzić się z Dublina do Bostonu i rozdzielić ze swoja bratnią duszą. Rosie, której marzeniem od zawsze było jednak studiowanie dziedziny związanej z hotelarstwem, wie, że za rok znów się spotkają, gdy przyjdzie im studiować w jednym mieście. Wszystkie jej plany obracają się w mrzonki, gdy po balu absolwentów zachodzi w ciążę, a jej życie zaczyna obracać się wokół nowonarodzonego dziecka i  walki o przetrwanie jako samotna matka. Alex, w tym czasie, spełnia marzenia o zastaniu lekarzem, nawiązuje nowe znajomości i romanse. Pomimo dzielącego ich dystansu, zarówno w odległości jak i poziomie życia ich przyjaźń przetrwa i będzie świadkiem ich wieloletniej historii.

Przyznam, że od dawna nie czytałam tak ciepłej książki. Historia Rosie, która przez jeden błąd z młodości zmuszona była porzucić wszystkie marzenia i plany ukazuje nam niezwykle silną bohaterkę, która nie użala się nad sobą, lecz bierze sprawy w swoje ręce i działa mimo, iż to co dostaje jest tak różne od tego co oczekiwała. Stajemy się świadkiem jej zmagań z rodzicielstwem, samotnością, poczuciem beznadziei, z których zawsze wychodzi jednak obronną ręką. Przyjaźń z Alexem, który jest  uosobieniem jej wszystkich niespełnionych marzeń, będącą główną osią powieści, jest natomiast tak pozytywna jak sama protagonistka. Nic dziwnego. Ta dwójka dobrała się idealnie. Ahern stworzyła postacie, których nie w sposób nie pokochać. I nie mówię tu jedynie o głównej parze, gdyż przez książkę będącą zapiskiem 50 lat życia Rosie Dunne przewija się cała masa bohaterów pobocznych, którzy zostali dość wyraźnie podzieleni na negatywnych (których nie lubimy – czyli byłych lub obecnych partnerów naszych protagonistów, stojących na drodze do szczęścia tej dwójki) i pozytywnych (których uwielbiamy).

Co ciekawe Rosie nie jest narratorką swojej historii, ba, nie jest nią nikt z postaci. Obraz jej życia wyłania się bowiem przy pomocy setki listów tradycyjnych i elektronicznych, zaproszeń, liścików, rozmów na czacie. Pomysł autorki sprawił, iż jej powieść czytało się fenomenalnie. Całość została tym samym pozbawiona w dużej mierze sztuczności. Informacje zostają przekazywane, krótko i zwięźle przez co wiele lat, upływa nam niczym jeden dzień – bez rozwodzenia się nad szczegółami. A dzięki temu, iż mamy całą gamę adresatów, sytuacje poznajemy z więcej niż jednej perspektywy.

Listy nie mają jednak pełnić jedynie rolę nowatorskiego pomysłu. Są one główną metodą podtrzymywani przyjaźni między Rosie i Alexem. Patrząc z perspektywy całości trudno mi jednak ich związek postrzegać jako czystą przyjaźń, gdyż oboje ewidentnie coś do siebie czują, mało tego, próbują nawet się do siebie zbliżyć, los jednak ciągle stawia na ich drodze przeszkody, przez co żadne nie jest pewne uczuć drugiego. Ahern nie jest jednakże jedyną autorką, która poprowadziła wątki w ten a nie inny sposób. Kilka lat wcześniej swoją premierę miała ekranizacja książki Davida Nichollsa „Jeden dzień”. Tam tak samo jak tu ukazana jest wieloletnia przyjaźń dwójki bohaterów, która po wielu perturbacjach przeradza się w coś większego. (Swoją drogą historie są wręcz bliźniaczo podobne, wyjąwszy wątek nastoletniej matki). Wyczuwam w tym pewne zakłamanie, gdyż przez całą książkę bohaterowie, a nawet sama autorka, próbują nas przekonać, że istnieje coś takiego jak przyjaźń damsko-męska, podczas gdy sami w to nie wierzą i potajemnie do siebie wzdychają. Ich wątek był jednak na tyle uroczy, że wybaczam. Rosie i Alex nie jest jednak jedyną damsko-męską parą „przyjaciół”. Sytuacja tak samo przedstawia się w przypadku nastoletniej córki tej pierwszej. Matka i ojciec chrzestny nie pozwalają jednak powielać im swoich błędów, tym samym rehabilitując się ze swoich własnych uczynków, co doprowadzała do wielu zabawnych sytuacji. Cóż tak właśnie bywa gdy dorośli ludzie widzą w poczynaniach swoich dzieci obraz własnych występków z młodości.

Często czytając, iż książka jest „zabawna” podchodzę do niej z tym większym sceptyzmem. Tym razem było inaczej. Podczas lektury bawiłam się fantastycznie, dlatego też gorąco polecam każdemu spotkanie z Rosie Dunne i poznanie jej zwariowanego życia.

Moja ocena: 5


piątek, 26 grudnia 2014

"Julia. Trzy tajemnice" Tahereh Mafi

Normą stało się już, iż popularne serie doczekują się swoich pseudokontynuacji w formie krótkich nowelek, komiksów, przewodników po świecie, czy nawet kalendarzy, które na celu mają przedłużyć życie poczytnego cyklu. Sprawa nie inaczej ma się w przypadku Tahereh Mafi, która postanowiła opublikować zbiór opowiadań rozgrywających się gdzieś pomiędzy akcja właściwa przedstawioną nam w trylogii „Dotyk Julii”. Jest to z pewnością gratka dla każdego fana serii, do których, po głębszym zastanowieniu, chyba także się zaliczam.
 „Julia. Trzy tajemnice”, jak sama nazwa wskazuje, zawiera trzy krótkie opowiadania „ Destroy Me” (część 1.5), „Fracture Me” (część 2.5), oraz dziennik Julii pisany w czasie pobytu w zakładzie zamkniętym.  Ich poziom był jednak na tyle nierówny (głównie z powodu doboru osób, które są narratorami danych wydarzeń), iż zbioru tego nie będę rozpatrywać jako całości.

„Fracture Me”
Najsłabszy i najbardziej irytujący z opowiadań, głównie za sprawą narratora – Adama. Każdy kto miał do czynienia z trylogią doskonale wie, jaką osobą stał się ten nieśmiały, słodki chłopak znany nam z pierwszej części. Jego punkt widzenia poznajemy, w momencie gdy targają nim sprzeczne emocje odnośnie Julii, którą kocha, ale już nie tak jak kiedyś, z  którą chce być, ale nie może, którą postrzega w pewnym momencie jako osobę, przez którą musi wybierać między ochroną brata, a pomocą pierwszej miłości. Pytanie czy tak zachowuje się osoba szczerze kogoś kochająca nasuwa się samo. Adam irytował od dawna, nic więc dziwnego, że nie potrafiłam zbytnio wciągnąć się w relację przedstawiona z jego puntu widzenia. Istnieje jednak kilka plusów : poznaliśmy w końcu historię uciekinierów z Punktu Omega, po zrównaniu ich bazy z ziemią, oraz co tak naprawdę zadecydowało o tak nagłej zmianie naszego bohatera w stosunku do Julii.

„Dziennik Julii”
Fragmenty zawierające przemyślenia Julii od początku należały do najbardziej charakterystycznych cech trylogii. Niesamowicie ekspresywne, melancholijne, nieskładne i urywane zapiski osamotnionej dziewczyny niosły ze sobą spory ładunek emocjonalny, oraz ukazywały kwiecistość wypowiedzi autorki. Zazwyczaj pełniły dla mnie funkcję ozdobną – pięknie napisane, sentencjonalne, ożywiały fabułę. Krótkie zapiski przewijające się gdzieś między wydarzeniami, były ciekawym urozmaiceniem pozwalającymi wejść w umysł Julii. Ich kumulacja umieszczona w zbiorze opowiadań straciła jednak sporo uroku. Idealnie spełniające swoją rolę jako przerywnik, po dłuższej chwili stawały się dość nużące. Choć niosły ze sobą kilka informacji dotyczących genezy stanu, w którym znalazła się nasza bohaterka jak i ludzkość, nie ukazywały tak naprawdę nic ponadto co wiedzieliśmy wcześniej o Julii.

„Destroy Me”
Opowiadanie, bez którego cały zbiór mógłby w ogóle nie powstać. Wydarzenia ukazywane ze strony Wernera, były prawdopodobnie jedną z najbardziej pożądanych nowelek. Jawiący się jako bezwzględny, nieczuły, pozbawiony skrupułów intrygował od pierwszego spotkania, a jego zachowanie sprawiło, iż większość czytelniczek nieraz zastanawiała się – co nim kieruje i czy to jego prawdziwe oblicze. Akcja tego krótkiego opowiadania toczy się bezpośrednio po ucieczce Julii kończącej tom pierwszy i postrzeleniu przez nią Wernera. Pierwsza rzecz, która nasunęła mi się podczas czytania to zadowolenie z faktu, iż tak późno poznaliśmy prawdziwe oblicze chłopaka, przez co autorka pozwoliła dłużej nacieszyć nam się wizją młodocianego socjopaty. Gdyby opowiadanie te było umieszczone chronologicznie straciłabym wiarę w tę trylogię. Postać Wernera byłaby wówczas do bólu stereotypowa – chłopak pozbawiony rodzicielskiej miłości, szkolony od najmłodszych lat na nieznającego litości żołnierza, podporządkowanego zwierzchnikom, zmuszony przez życie do ukrywanie swojej, w gruncie rzeczy, delikatnej natury. Ileż razy już to widzieliśmy… Poznając jego punkt widzenia dopiero po zakończeniu serii opowiadanie czyta się z prawdziwą przyjemnością niemalże pozbawioną zażenowania. Jego fascynacja Julią ujawnia się na każdej stronie. W dziewczynie upatruje dla siebie ratunek, a co ważniejsze, zrozumienie. Znając jej historie nie potrafi uwolnić się od wrażenia łączącego ich podobieństwa. Jego uczucia potęgują się po odnalezienia dziennika Julii. Niestety zapiski przez niego czytane są dokładnym przekalkowaniem tego co znajdziemy w dalszej części opowiadań. Na tym nie kończy się jednak poznawanie Wernera. Dla autorki niezwykle istotne okazało się poinformowanie czytelnika o słabości bohatera do ubrań, jego zamiłowaniu do kąpieli, oraz dość niskim wzroście, czym przyprawiła mnie o mały atak śmiechu i uniesienie brwi. Na duży plus zasługuje jednak ukazanie jak dużo dzieliło to jak postrzegali go inni od tego jakim był naprawdę. Jego odwiedziny na osiedlach, stosunek do jednego z podwładnych, czy trudna relacja z ojcem ukazywały go jako wrażliwego, młodego chłopaka, potrzebującego akceptacji i wsparcia.

Podsumowując: „Julia, Trzy tajemnice”  jest pozycją po którą warto sięgnąć po zakończeniu trylogii. Nie należy oczekiwać jednak fajerwerków, czy odkrycia niesamowitych tajemnic. Zbiór ten pozwala jednak jeszcze raz poczuć klimat książek Mafi i po raz ostatni zatopić się w świecie Julii.


Moja ocena: 4

piątek, 19 grudnia 2014

"Wichrowe wzgórza" Emily Bronte - recenzja gościnna


"Wichrowe wzgórza" autorstwa Emily Jane Brontë to powieść, można by rzec, ponadczasowa, gdyż mimo, że została wydana ponad 150 lat temu, to nadal bardzo przyjemnie się ją czyta. Historia osadzona jest we współczesnych autorce czasach, czyli na początek wieku XIX, co dla większości dzisiejszych kobiet oznacza, że akcja będzie „magiczna” (i nie chodzi mi o to, że znajdziemy tam wątki fantasy).


"Niezwykła historia miłości Heathcliffa i Katarzyny. Rozgrywa się na przełomie XVIII i XIX wieku w Wichrowych Wzgórzach – posiadłości Earnshawów i w Drozdowym Gnieździe – należącym do rodziny Lintonów. Stary Earnshaw, będąc w Liverpoolu, znajduje i przygarnia małego cygańskiego przybłędę – Heathcliffa. Katarzyna, córka Earnshawa, z czasem przywiązuje się bardzo do przygarniętego chłopca. Jednak jej brat, Hindley szczerze go nienawidzi.Kiedy Kataryna poznaje młodego Lintona jest pod jego dużym wrażeniem, godzi się też zostać jego żoną, choć jej serce należy już wtedy do Heathcliffa…" 

źródło opisu: Wydawnictwo MG, 2014


 Świat wyłaniający się z kart powieści pozbawiony jest tych wszystkich cyfrowych wynalazków, a tępo życia jest wolne. To wszystko wraz z piękną okolicą daje idealne podwaliny do stworzeni książki obyczajowej, w której zaczytywać będzie się miliony czytelniczek przez wiele pokoleń. We "Wichrowych Wzgórzach" znajdziemy wszystko to, co składa się na dobra akcje: szczerą przyjaźń, prawdziwą miłość, ale także stratę, zdradę i rozczarowanie.

Co bardzo śmieszne, dla mnie na pierwszym planie wcale nie była niespełniona i nieszczęśliwa miłość Heathcliffa i Katarzyny, ale ta dziwna, chora atmosfera panująca w powieści. Teraz, jak się nad tym zastanawiam to widzę, że Heathcliff to niespełniony, zarozumiały człowiek, który tylko dla swojego kaprysu zniszczył życie nie tylko sobie, ale i prawie wszystkim, którzy go otaczali. Dzięki temu powieść ta daje nam ciekawy obraz tego do czego może być zdolny człowiek, któremu konwenanse i uznane prawa nie pozwoliła na spełnienie swojej miłości. To powoduje, że książkę tą możemy rozpatrywać jako powieść społeczną, wiem to poważnie brzmi, ale to tylko zaleta, bo świadczy o tym, że dzieło to  jest wielowymiarowa.

„Wichrowe Wzgórza” zaskoczyły mnie swoją „lekkością”, bo mimo tego, że (co tu owijać w bawełnę) są stare, czyta się je bardziej jak powieść napisana współcześnie, niż osadzoną w zamierzchłych wiekach. Co bardzo mi się spodobało historia mieszkańców Wichrowych Wzgórz i Drozdowych Gniazd nie jest relacjonowana bezpośrednio, co było dla mnie bardzo miłym doświadczeniem.

W gruncie rzeczy „Wichrowe Wzgórza” to powieść, którą naprawę warto przeczytać, bo jest to klasyka, a dodatkowo zapewni mile spędzony czas. Książce daję 7/10, ponieważ bardzo fajnie się ją czytało, ale po dłuższym czasie (gdyż czytana była przeze mnie 3 miesiące temu, z dość dużymi przerwami) nie pamiętam o czym dokładnie ona była.

Ogólnie tutaj podziękowania dla Avii, dzięki za opublikowanie mojego bełkotu. Przepraszam z góry za wszystkie błędy.

Pozdrawiam Nika



wtorek, 9 grudnia 2014

" Gwiazd naszych wina" John Green

„To nie nasza tylko gwiazd naszych wina”

O książce Greena było głośno już w czasie premiery. Wyjątkowo dobre opnie na goodreads, oraz miejsca w rankingach rocznych posłużyły za wystarczającą reklamę, aby w Polsce trzecia z kolei powieść amerykańskiego autora sprzedawana była z nalepką „Bestseller”. Prawdziwa greenomania zaczęła się jednak stosunkowo niedawno, bo wraz z pojawieniem się w kinach ekranizacji. Stan ten utrzymuje się do dnia dzisiejszego. Fanów przybywa niemalże proporcjonalnie do hejterów, głoszących iż nie jest to nic ponad zwykły wyciskacz łez, a ja cieszę się, że zdążyłam zapoznać się z „Gwiazd naszych wina” przed ogólnym szałem na wszystko co z greenem związane i wyrobić sobie o niej własne zdanie – nie podyktowane ogólnym zaślepieniem.

Pisanie o śmierci nie jest czymś łatwym, a pisanie o śmierci w sposób przystępny dla zwykłego czytelnika jest prawdziwym wyzwaniem. Pomimo to niektórzy pisarze nie obawiają się podjąć tego tematu. Popularność książek takich jak "Oskar i pani Róża", "Bez mojej zgody", "Zanim umrę", czy właśnie najnowsza książka Greena świadczą o tym,  że istnieje na nie zapotrzebowanie. Lęk przed śmiercią towarzyszy ludziom od początku istnienia; nie wiemy i nigdy się nie dowiemy czy istnieje inne, lepsze życie, które dane nam będzie wieść po opuszczeniu ziemskiego padołu, a może odrodzimy się w innej formie. To właśnie ta nieświadomość jest katalizatorem naszego strachu - strachu przed nieznanym. Powieści, które poruszają te trudne tematy dają możliwość oswojenia się z tą jedyną pewną rzeczą na świecie.

Hazel choruje na raka trzustki w czwartym stadium z przerzutami do płuc. Poznajemy ją, gdy w chwili depresji, za namową rodziców, udaje się na spotkanie grupy wsparcia dla młodych osób zmagających się z nowotworem. Z całą pewnością miejsce te można odbierać w sposób dwuznaczny: z jednej strony dodaje otuchy i siły do walki, poprzez swoistego typu rywalizację odbywającą się między uczestnikami, z drugiej jednak jest przygnębiające i przytłaczające przez ciągłe pojawianie się nowych twarzy zastępujących tych, którzy przegrali  i stali się jedynie kolejnymi nazwiskami wymienianymi na końcu litanii . Nic więc dziwnego, że nie jest to ulubiony sposób spędzania czasu, który jej pozostał. Jednak podczas jednego ze spotkań Hazel spotyka Augustusa – chłopaka „z zewnątrz” mającego najgorsze chwile dawno za sobą. Dalsze zdarzenia toczą się już lawinowo. Młodzi zaczynają się poznawać, zakochują w sobie, a ich miłość płynie wraz z wirem wydarzeń. Nie warto jednak oczekiwać happy endu...

 „Gwiazd naszych wina” to zasadniczo nie książka o umieraniu, lecz o życiu mimo wszystko, łapiąc każdą chwilę, jakby była tą ostatnią, wykorzystując do cna już i tak chyłkiem wykradane sekundy. Jest to niewątpliwie jedna z tych powieści po których zakończeniu robi się cieplej na sercu, po których chce się śpiewać, skakać, krzyczeć, patrzeć w niebo i dziękować za każdą sekundę.

Powieści tego typu rządzą się pewnymi prawami, które autor „Gwiazd…” bezwzględnie przestrzega. Tak więc otrzymujemy cały pakiet słodkich bohaterów, przejętych rodziców, miłych lekarzy i pielęgniarek, oraz zatroskanych rodziców. Każdy element z osobna mógłby przyprawić o zacukrzenie organizmu, połączone razem – o coś znaczenie gorszego. Całość tworzy jednak uroczy obrazek i bynajmniej nie przeszkadza. W końcu bohaterowie borykają się z problemami, które doskonale wyważają ten sielski obrazek.

Hazel i Gus są jednak w jakiś lekko przesłodzony sposób prawdziwi. Wyalienowani przez swoją chorobę, potrzebujący drugiej osoby, zdający sobie sprawę, że żyją dzięki chwilom wykradzionym losowi. Każde z nich z sytuacją, którą zgotowało im życie radzi sobie w inny sposób – Hazel, godząc się z tym co nieuniknione i próbując odejść bez zbędnego zamieszania, Gus próbując paznokciami wydrapać swoje imię w świadomości innych. To co sprawia, że nie mamy do czynienia jednak z postaciami dramatycznymi, ciągle użalającymi się nad losem i całym złem świata to ich dystans do siebie i swojej choroby. W gruncie rzeczy książka, o dziwo, nie jest utrzymana w podniosłym tonie – wręcz przeciwnie - okraszona jest sporą dawką humoru, będącą siłą tej książki. Hazel, która ochrzciła swoją butlę tlenową dumnym imieniem Phillip, ironiczne wspominanie o „bonusach rakowych”, to w jakim świetle przedstawiają nowotwór, dość wisielcze poczucie humoru Gusa, sprawia, iż nie jawią nam się jako ofiary, lecz osoby pełne pogody ducha. Książka stworzona jest po to aby igrać z naszymi uczuciami – pozwala nam pokochać bohaterów, utożsamić się z nimi, aby później rzucić nas na skraj emocjonalnej przepaści. Bohaterowie nie pragną zbyt wiele – tylko trochę więcej czasu, lecz my wiemy, że go nie dostaną, bo nie tak działa życie.

Schematyczność fabuły złamana jest dzięki dość dziwnemu pomysłowi autora, aby obdarzyć naszą protagonistkę pewnym niespotykanym marzeniem. Hazel chce bowiem poznać zakończenie swojej ukochanej książki „Cios udręki” – opowieści o chorej na białaczce Annie. Jej na pozór nieosiągalne pragnienie zostaje spełnione, gdy wraz z Gusem wyrusza do Amsterdamu, aby spotkać tajemniczego autora - Petera van Houtena. Muszę przyznać, że początkowo był to dla spory zgrzyt rzutujący na reszcie powieści. Wątek tak nierealny, w żaden sposób nie pasował mi do tej właśnie historii. Green, którego znakiem rozpoznawczym stały się metafory (te bardziej lub mniej wysublimowane), którymi wręcz wypchał swoją powieść, doskonale jednak wiedział jaki efekt chce uzyskać wprowadzając postać Houtena. Odpowiedź na to czy dało to zmierzony efekt jest rzeczą sporną, niezmienny pozostaje jednak fakt, że najwięcej między naszymi protagonistami dzieje się w klimatycznym Amsterdamie i nich tak zostanie.

„Gwiazd naszych wina” chciałaby uchodzić za książkę naszpikowaną głębokimi sentencjami. I choć większości z nich zarzucić można banalność, faktem pozostanie, iż niektóre z nich potrafią skłonić do chwili refleksji. Szczególnie prawdziwe wydaje się stwierdzenie umieszczone niemalże na początku książki, pozostawiający gorzki posmak na długo po odłożeniu książki na półkę – wszystkich nas czeka zapomnienie, bez względu kim jesteśmy i co uczynimy, a nasza historia umrze wraz z nami.

Z niektórymi książkami tak właśnie jest - zakorzeniają się w naszym umyśle pomimo tego, że podczas czytania nie robiły większego wrażenia. Tak było z książką Greena. Ot kolejna powieść dla nastolatków – przyjemna w odbiorze, lekko naiwna, lecz nie wyróżniająca się niczym szczególnym. Po pewnym czasie cała historia zaczyna jednak żyć w umyśle czytelnika własnym życiem. Niczym Hanzelowy „Cios udręki” tkwi na skraju podświadomości i wraca w najmniej oczekiwanych momentach.

Generalnie lubię ten rodzaj książek. To właśnie one najszybciej przypominają nam, że nie jesteśmy nieśmiertelni, a nasz czas jest ściśle określony. Można się śmiać z naiwności sentencji Greena, lecz prawdą jest, że każdy z nas ma własną „małą nieskończoność”, tylko tyle, aż tyle, i nic więcej.

Moja ocena: 6





piątek, 5 grudnia 2014

Dystrykt 13 istnieje i ma się dobrze - oglądając "Kosogłos. Część 1"

 Sezon na Kosogłosa rozpoczął się z godnym pozazdroszczenia hukiem. Tysiące plakatów pojawiających się w każdym możliwym miejscu, zwiastujących jego nadejście na długo przed dniem premiery, teasery, klipy spoty, trailery, książki z filmowymi okładkami, gadżety i ogólne szaleństwo. Nic w tym dziwnego, w końcu to właśnie TEN film – pierwsza część nakreślonego z epickim rozmachem zakończenia „Igrzysk śmierci”.

Katniss budzi się w 13 dystrakcie, który wbrew wszystkim oficjalnym danym istnieje i całkiem dobrze prosperuje. Przerobiony na podziemną bazę wojskową szykuje się do zadania ostatecznego ciosu Kapitolowi, mającego znieść panujący porządek. Zamieszki w dystryktach powstałe po ostatnich igrzyskach upewniają ich w swoim przeświadczeniu – władza jeszcze nigdy nie była tak osłabiona, a ludzie po raz pierwszy od dłuższego czasu gotowi są na przewrót. Aby ogień walki nie zgasnął w sercu ludu potrzebują jednak symbolu, w imieniu którego będą walczyć i ginąć. Naturalnym wyborem zdaje się być Katniss – dziewczyna, dziewczyna, która igrała z ogniem – która już raz udowodniła, iż nie podda się Kapitolowi. Nie mając w zwyczaju podporządkowaniu się żadnym instytucjom trudno nakłonić ja do podjęcia roli propagandowej maskotki, działając na polecenie ludzi, którzy skazali jej towarzysza –Peeta, oraz innych zwycięzców na łaskę Kapitolu. Okrucieństwo władzy okazuje się jednak bardziej namacalne niż prywatne animozje. Dystrykt 12 przestał istnieć – co będzie następne?

„Kosogłos, części 1” jako preludium do wielkiego finału stworzone było aby odnieść sukces. Nie ma w tym nic dziwnego. Zagorzali fani, bez względu na wszystko wybiorą się do kina, Ci którzy nie znali serii wcześniej nadrabiają zaległości i podążą ich śladem, gdyż adaptacje „Igrzysk śmierci” nie są tylko naprawdę dobrze zrealizowane, lecz pozostają także wierne książkom i ich przesłaniu – świat się stacza i to właśnie my będziemy tymi, którzy spoczną razem z nim na dnie.

Historia stworzona przez Suzanne Collins jest sama w sobie niezwykle barwna, atrakcyjna wizualnie i widowiskowa, nie trzeba więc wiele aby uczynić z niej coś co przyciągnie przed ekrany tysiące widzów na całym świecie. Oglądając „Kosogłosa” nie mogłam jednak powstrzymać się od porównań do wcześniejszych części. Niestety w zetknięciu z poprzednimi produkcjami ta, najnowsza, wypada dość blado. Dlaczego?
Powód jest dość prozaiczny. W zetknięciu z barwnym, pełnym przepychu Kapitolem, Dystrykt 13 wypada wyjątkowo szaro i nijako. Była to pierwsze odczucie, które pojawiło się na samym początku filmu i niestety zostało już ze mną do końca. To co zachwycało – wymyślne stroje, makijaże, fryzury, futurystyczne rozwiązania technologicznie, czy nawet dziwne zwyczaje mieszkańców Kapitolu, poszło w niepamięć. Zjawiskowe prace kostiumologów pracujących przy filmie potrafiły zawładnąć moim sercem. Teraz pozostała nam do podglądania jedynie szara rzeczywistość, z szarymi kombinezonami i wojskowym drylem. Nawet urocza Effie zastąpiła kolorowe peruki szarą chustą.

Na wojnie nie ma miejsca na piękno. Boleśnie przekonuje się o tym Katniss wędrując po gruzach dawnego Dystryktu 12 i natrafiając na setki zwęglonych ciał. Kapitol nie zapomina. Pomimo wojennej atmosfery, doniesieniach o zamachach, tysiącach śmierci w samym filmie wyjątkowo mało jest spektakularnych wybuchów, serii z karabinów, czy huku walonych murów. To co ma największy wpływ na dalsze losy ludzkości, nie zależy od pionków dzierżących w rękach broń, lecz dowództwa, które nimi steruje. Właśnie w tych momentach reżyser pokazuje, że nie zapomniał, iż film jest nagonką na mass media, która dla wielu stała się wyrocznią, bóstwem, ostatnią nadzieją.
Seria filmików propagandowych z Katniss kręcona jest na zielonym tle. Dziewczyna ma krzyczeć wzniosłe hasła, w tle płonąć mają dorobione komputerowo ognie bitewne. Prawdziwa walka toczy się gdzieś obok, daleko od wyizolowanego studia nagraniowego. Obraz ten doskonale wpasowuje się we wcześniejsze konwencje i ukazuje wręcz groteskowy obraz ludzkiej mentalności. Walczmy, ale najlepiej czyimiś rękami, w końcu w terenie można nawet zginąć!
Absurd sytuacji dostrzega jedynie nasza protagonistka, która bez wahania rzuca się w wir wojny biorąc ze sobą ekipę filmową, aby dokumentowała jej poczynania, a tym samym inspirowała innych.


Film bez trudu mógłby stać się parodią samego siebie. Sceny rozpaczy na gruzach dawnego domu, obrazy z frontu, chwile załamania po stracie bliskich i tych bezimiennych towarzyszy niedoli za każdym razem dzielił tylko mały krok od kiczowatych obrazków. Jennifer Lawrence obsadzona w roli Katniss ze swojego zadania wywiązała się jednak po raz kolejny znakomicie. Stworzyła postać z krwi i kości – dziewczynę, która można podziwiać, znienawidzić lub się z nią utożsamić – silną, pewną siebie i mającą jasny cel. Dużo mniejsze pole do popisu miał za to Josh Hutcherson czyli filmowy Peeta Mellark, któremu nie dane było robić nic ponad patrzeniem bez wyrazu w kamerę i wygłaszania mów z polecenia Kapitolu. Jego uwięzienie z pewnością całkiem znacząco pogmatwało historię, lecz przede wszystkim oszczędziło nam widoku miłosnego trójkącika, który z cała pewnością powstał by natychmiastowo pomiędzy nim, jego ukochaną Katniss, oraz jej przyjacielem z dawnych lat, który teraz odgrywa rolę dzielnego żołnierza. Oczywiście nie obyło się bez nie do końca przemyślanych sytuacji – Katniss mająca zwyczaju odrzucać uczucia biednego Peety, po jego stracie zaczyna zachowywać się jakby straciła jedną miłość swojego życia. Nie warto obwiniać za to jednak scenarzystę. Tak było w książce i basta.

Od dawna trzymam się opinii, że „Igrzyska…” są jednymi z najlepszych ekranizacji jakie powstały w ostatnim czasie. Podzielenie ostatniej części na dwa filmy, wg standardów niemalże wszystkich kasowych produkcji, zdaje się być jednak rzeczą dyskusyjną. Z pewnością wydłużenie czasu pozytywnie wpłynie na i tak dokładne trzymanie się treści książek, choć i tak pojawiło się parę zmian wprowadzonych na potrzeby ekranizacji (m.in. wprowadzenie wspomnianej wcześniej Effie ), film chwilami wydawał mi się najzwyczajniej w świecie nudny. Wina spoczywa jednak głównie na pierwowzorze. Książka, a w szczególności jej pierwsza połowa, nie była zbyt spektakularna; już podczas czytania była dla mnie przegadana.

 W przypadku pierwszej części  „Kosogłosa” nie można mówić o nagłych zwrotach akcji, czy niesamowitych efektach specjalnych. Wszystko jest stonowane, rozkręca się powoli, spełnia rolę wprowadzenia do tego co ma nastąpić za chwilę, ale jak wiadomo jest to tylko cisza przed prawdziwą burzą…