piątek, 27 lutego 2015

"Mara Dyer. Tajemnica" Michelle Hodkin

„Mara Dyer. Tajemica” to na pierwszy rzut oka schematyczny młodzieżowy paranormal, na dodatek nie wyróżniający się wybitnym stylem pisania. Autorka jednak już od pierwszych stron próbuje zaznaczyć jego odrębność wśród innych powieści tego gatunku. Na wstępie dostajemy więc oświadczenie protagonistki, iż Mara Dyer to jedynie pseudonim stworzony za namową prawnika, a ona sama jest niebezpieczną osobą, która zagrozić może także nam – czytelnikom. Nuta grozy, połączona z pytaniami „o co chodzi?” i „jak doszło do tej sytuacji?” zachęcają do dalszej lektury.

Przenosimy do domu jednej z przyjaciółek dziewczyny, w którym wraz z koleżankami bawią się tablicą Ouija. Aby zaaplikować sobie dreszczy emocji zadają pytania dotyczące ich śmierci. Odczytana przez nich tajemnicza odpowiedź okazuje się prorocza- kilka miesięcy później dwie z uczestniczek zabawy nie żyją. Dalej jest równie ciekawie – Mara budzi się w szpitalu nie pamiętając, iż znalazła się w nim po tym jak budynek, w którym przybywała z przyjaciółmi, zawalił się. Jej, jako jedynej, udało się ujść z życiem po tym tragicznym wypadku. Wydarzenie to silnie odbiło się na jej psychice, a zespół stresu pourazowego niemalże uniemożliwił dalsze normalne funkcjonowanie. Wszystko zmienia wyprowadzka i oderwanie się od znajomych miejsc. Halucynacje jednak dalej prześladują dziewczynę. Na domiar złego stają się na tyle realne, iż dziewczyna przestaje odróżniać prawdę od realności. A może rzeczy, które widzi przydarzają się naprawdę?

Czytając każdą kolejna stronę miałam wrażenie, że to już gdzieś, kiedyś było - począwszy od charakterystyk bohaterów, przez sposób prowadzenia fabuły, na przedstawieniu życia w typowej amerykańskiej szkole skończywszy. Idąc tym tropem możemy w ciemno zakładać, iż główna bohaterka będzie cichą, na pozór niczym niewyróżniającą się dziewczyną próbującą uporać się z traumą i dręczącymi ją koszmarami. Posiadać będzie wspaniałą, choć trochę nadopiekuńczą rodzinę, jej pierwsze dni w szkole będą ciężkie, a jej towarzyszem w niedoli stanie się osoba tak jak ona lekko wyalienowana ze społeczeństwa. Nie można też zapomnieć o wrogach, których dorobi się już w pierwszym dniu nowego życia, przez zainteresowanie swoją osobą najprzystojniejszego chłopaka w całej okolicy. Jest to tak schematyczne, że aż boli – niestety sprawdza się także w tym przypadku. Podczas wspólnych lekcji z tajemniczym, urodziwym, lekko aroganckim i trzymającym wszystkich na dystans osobnikiem czułam się jakbym czytała powtórkę z lekcji biologii w „Zmierzchu”. To napięcie panujące między nimi, to że wydaje się, iż on ją zna od dawna choć nie miał do tego prawa, w końcu to, że on, boski Noah jest taki wyluzowany, cudowny, lekko hedonistyczny, jednakże z wielkim sercem, obyty w towarzystwie, inteligentny i kochający zwierzęta jest takie ekscytujące nudne! Jak dobrze, że to nie jest romans w czystym wydaniu.

Historia zdaje się, aż ociekać z nadmiaru tajemnic, które czają się na każdym kroku. Rzeczom, które dzieją się wokół Mary brak logicznego wytłumaczenia co przynosi fajny dreszczy emocji brak jednak napięcia, które sprawiłby, że czytelnik byłby autentycznie ciekawy co będzie dalej. A można by go wprowadzić i to w sporych dawkach, gdyż mamy i opisy krwawych śmierci i retrospekcje, które bardzo powoli odkrywają kolejne karty historii wydarzeń w noc tragedii, mamy w końcu samą Marę, której granica między urojeniami a rzeczywistością dość wyraźnie się zaciera. Chwilami przypomina to trochę „Szeptem” – my wiemy, że cos się dzieje, główna bohaterka wie, że coś się dzieje, nie przybliża nas to jednak w żaden sposób do rozwiązania zagadki ”dlaczego?”.

Dużym plusem jest fakt, iż autorka próbuje jednak konsekwentnie dążyć do rozwiązania zagadki wątku romansowego używając jedynie jako tła nie wybijającego się zbytnio na pierwszy plan. Między Noahem i Marą iskrzy, jednak nie jest to aż tak denerwujące jakby mogło się stać gdyby przyćmiło wszystko inne. Wprowadzając tą relację autorka miała jasno określony cel, który przysłużył się do rozwiązania tajemnicy, co sprawia, że główni bohaterowie w naszej świadomości od pewnego momentu nie funkcjonuje już jako para zakochanych, ale równorzędni partnerzy działający w tej samej sprawie.

Ewolucja bohaterki, a raczej jej początki ukazane w końcowych rozdziałach, dają nadzieję, że autorce uda się jednak przestać powielać schematy i stworzyć coś fajnego i wyróżniającego się. Pierwszy tom był jednak jedynie wstępem, przez co nie sposób mówić o nim jako o „wciągającym” czy "emocjonującym”. Po następne tomy raczej nie sięgnę, gdyż to co otrzymałam wystarczyło mi w zupełności. Nie ukrywam, że do lektury zachęciła mnie zniewalająca okładka, która przyciąga uwagę znacznie lepiej niż treść.


Moja ocena: 3

wtorek, 17 lutego 2015

"Dziwny jest ten świat..." - oglądając "Miasto 44"

W polskiej kinematografii istnieją tematy, które powracają co jakiś czas, aby zdobyć serca widzów. Jednym z nich jest temat „II wojny światowej”. Na przestrzeni kilkunastu miesięcy mieliśmy możliwość oglądać już „Powstanie warszawskie” stworzone z oryginalnych ujęć, czy „Kamienie na szaniec”- ekranizacja prozy Kamińskiego. Na warsztat temat ten wziął także Jan Komasa – jeden z najlepiej zapowiadających się reżyserów młodego pokolenia, którego „Miasto 44” miało pozwolić współczesnej młodzieży zobaczyć powstanie oczami ich rówieśników, którzy ginęli w imię ojczyzny.

Okres II wojny światowej. Po warszawie rozchodzą się wieści o planach powstania. Janek wbrew namową matki, poruszony zapałem swoich rówieśników, postanawia dołączyć do grupy powstańczej, do której należy już jego przyjaciółka Kama. Tam poznaje Biedronkę – cichą, nieśmiałą dziewczynę, która dzieli z nim przekonania. Walka mająca trwać kilka dni przeradza się jednak w regularną rzeź, w której Polacy bez wsparcia, zaopatrzenia i wyszkolenia skazani są na porażkę, a młodzi stają przed okrutną prawdą – chęć walki, oraz nadzieja nie przynosi ocalenia.
Finał tej historii znamy doskonale. Ludność warszawy została zdziesiątkowana, miasto niemalże w całości uległo zniszczeniu, a samo powstanie jest uznane za jedno z najgorzej przeprowadzonych zrywów narodowowyzwoleńczych.

O historii Polski mówi się wiele, jednakże większość obrazów staje się jedynie kolorowymi kliszami mającymi ożywić dawne dni. Dzisiejszemu społeczeństwu, w którym brakuje wzorców, ideałów, wiary, potrzeba jednak znacznie więcej, aby zrozumieć położenie młodych ludzi stających w obliczu apokalipsy. Nie rozumiemy tego głębokiego związku z ojczyzną, chęci poświęcenia się w imię jej dobra. Przez ogólny dostęp do internatu, otwarte granice jesteśmy społeczeństwem nieodczuwającym i nieprzykładającym wagi do przynależności narodowej. Wizja oddania życie za coś tak abstrakcyjnego jak ojczyzna, którą w dowolnej chwili można zmienić jest trudna do przyjęcia, a nawet wyobrażenia sobie. Film, który ożywiłby bohaterów powstania, pokazał, że pomimo rzeczywistości tak różnej od naszej, tak jak my popełniali błędy, kochali, marzyli, planowali i żyli w prawdziwym świecie – nie tylko na kartach książki, czy starych zdjęć, sprawiłby, że uzyskalibyśmy choć cząstkową odpowiedź na pytanie „dlaczego?”.

Jednym z niewielu ludzi, którym mogło się to udać był właśnie Jan Komasa. Młody reżyser, który zyskał sławę dzięki „ Sali samobójców” pokazał, że potrafi trafić do publiczności, porwać ich za serca i zmusić do refleksji. Gdy jego debiut kilka lat temu zrobił na mnie ogromne wrażenie, a historia Dominika była roztrząsana przeze mnie w każdym możliwym wymiarze wiedziałam już, że z niecierpliwością oczekiwać będę kolejnego filmu sygnowanego jego nazwiskiem.

Powstanie Warszawskie jest tematem niezwykle zajmującym. Komasa zdaje się doskonale rozumieć jak mocny i przerażający obraz ma do przedstawienia. Z wirtualnego wszechświata, w którym schronienia szukali młodzi ludzie odczuwających często nieuzasadniony bezsens istnienia, ukazany w „Sali…”, rzuca nas w objęcia społeczeństwa, które tak mocno kocha życie, iż bez wahania gotowe jest rzucić się w objęcia śmierci, aby pozwolić mu trwać choć jeszcze przez chwilę. Ich naiwna wiara w to, iż będą zdolni pokonać wroga była jednocześnie budująca i tragiczna. Z całego morza entuzjastów, Komasa wyławia jednak dwóch bohaterów, o których jest jego film - Biedronce i Stefanie, którzy zakochują się tak jak tylko w powieściach bywa – szybko i aż po grób. Dlatego też gdy dociera do nich, iż „zabawa w wojnę” przerodziła się w masową rzeź, w której giną bliscy, w której krew spływa po ulicach Biedronka próbuje ocalić siebie i rannego ukochanego co prowadzi do tułaczki po ulicach okupowanej Warszawy. Stefan nie chce jednak uciekać dlatego też opuszcza Biedronkę i z powrotem udaje się na pole bitwy.

Przedstawienie powstania oczami tej dwójki okazało się jednak zabiegiem nie do końca trafionym. O ile Biedronka wydaje się całkiem autentyczna, a jej wybory, umotywowane chęcią przetrwania, zrozumiałe, Stefan przez większość filmu jedynie mnie irytował. O ironio, to właśnie jego postawę powinniśmy podziwiać bardziej – za wszelką cenę próbował dotrzymać słowa danego ojczyźnie, nie zostawiał przyjaciół w potrzebie, walczył aż do utraty tchu. Jego postać była jednak tak pełna patosu, że aż chwilami sztuczna. I niestety tyczy się to także pozostałej części jego grupy – ludzi starających się uchodzić za twardych, broniących ideałów, w które tak naprawdę przestali wierzyć wraz z pierwszym krwawym żniwem. Jest w tym jednak jakaś prawidłowość, która ujawnia się gdy w pewnym momencie na twarzy Stefana i jego kompanii jedną autentyczną rzeczą jest przerażenie w oczach. Jak inaczej można jednak reagować na fakt, iż za zło nie istnieje w jakieś abstrakcyjnej formie – są tylko ludzie.

Obraz rysowany przez Komasę przeraża. Z pewnością jest to jeden z niewielu polskich filmów, w którym osobom zaangażowanym do efektów specjalnych należą się owacje na stojąco. Jestem w pod ogromnym wrażeniem realizmu, który ukazywał się moim oczom w każdej sekundzie filmu. Wybuchy widziane wcześniej jedynie w kinie akcji brutalnie uświadamiały mi co tak naprawdę znaczy wojna. Scena, w której po wybuch ulice zalewa krew jest jedną z tych, które powinno oglądać się tylko w horrorach. W jednej ze scen, myślałam, że to martwe ciała ptaków zabite przez łatwopalne gazy powstałe po wybuchu farbują ulice na czerwono. Chciałam wierzyć, że to tylko ptaki… Właśnie w chwilach takich jak ta, widząc świat oczami Biedronki odczuwałam realne przerażenie i ogromny żal, iż to nikt inny, tylko człowiek zgotował drugiemu człowiekowi taki los.

„Miasto 44” obierając sobie za docelowych odbiorców młodzież nie mogła ograniczać się do scen ukazywanych w tak wielu wcześniejszych produkcjach. Komasa, który niejednokrotnie pokazał, iż nie boi się wychodzić poza utarte schematy, także w swojej najnowszej pozycji zastosował chwyty, które miały w pewien sposób dostosować „język wojny” do współczesnych odbiorców, dlatego też wędrówka po kanałach ukazana jest jak scena z rasowego horroru, sceny miłosne wyglądają niczym w dość dziwacznym marzeniu sennym, ludzie strzelają w rytm dupstepu, a kamera niespodziewanie ukazuje sytuacje z perspektywy gracza. Potrafię rozumieć cel, który reżyser próbował osiągnąć tymi zabiegami, nie zmienia to jednak faktu, iż w mojej opinii psuły one odbiór całości. Wyjątkowo toporny montaż, w którym brakowało płynnego przejścia między tym co realne, a tym co za takie miało jedynie uchodzić, nie poprawiało odbioru. Sceny te na tle całości wyglądały groteskowo, a chwilami wręcz nie na miejscu. To z całą pewnością nie była dobra droga do odmłodzenia historii…

Przed seansem spodziewałam się, iż film powali mnie na kolana, zmiażdży serce, nie pozwoli złapać oddechu. Tak się niestety nie stało. Śmiało mogę stwierdzić, że promocja tego filmu wyprzedziła jego faktyczną wartość. Głęboka wiara ludzi walczących w Powstaniu, ich nadzieja, poczucie godności i oddanie sprawie dawało otuchy, jednakże sam wybór postaci którym oglądaliśmy świat, okazał się dość nietrafiony. Nie zmienia to faktu, iż jestem dumna, iż takie filmy, na takim poziomie, potrafią powstać w Polsce, oraz, że potrafimy chwalić się kartami naszej historii, nawet jeśli z perspektywy czasu wiemy, iż było to niczym więcej jak zbiorowym samobójstwem.

Polska wciąż potrzebuje produkcji, która zrewolucjonizuje obraz wojny w oczach młodego widza. Takie filmy wciąż będą powstawać, a oczekiwania względem nich nie będą maleć. „Miasto 44” to dobra produkcja, z ciekawą fabułą i genialnie odwzorowanym obrazem zniszczonej Warszawy, nie jest to jednak jeszcze obraz, który przyniesie zmiany...


poniedziałek, 9 lutego 2015

"Hopeless" Colleen Hoover

Raz na jakiś czas na rynku wydawniczym pojawia się powieść będąca dla wielu czytelniczym objawieniem. Najnowsza powieść  Colleen Hoover "Hopeless" jest bez wątpienia jedną z nich. Czytając liczne opnie wychwalające ją ponad niebiosa doszłam do wniosku, że nie znać tej pozycji w obecnej chwili jest lekko passe. Co jeśli dane jej zmienić jest także moje życie, a ja przez swoją niechęć do New Adult nie dam jej tej szansy?

Nie mogłam na to pozwolić.

Siedemnastoletnia Sky wiedzie dość specyficzne życie - mieszka z matką adopcyjną, która nie toleruje w swoim życiu nowinek technologicznych, jej przyjaciółka uznana jest za miejscową dziwkę, z powodu swojej niechęci do stałych związków, a sama protagonistka idąc za jej przykładem z chęcią przyjmuje w swoim pokoju chłopaków, jednakże odczuwa głęboką niechęć do rozpoczęcia z nimi współżycia. Po wielu latach domowej edukacji postanawia rzucić się w wir szkolnego życia. Tam spotyka tajemniczego Holdera – przystojnego buntownika, który po samobójczej śmierci siostry bliźniaczki wyjechał, dając innym pole do domysłów na temat jego domniemanego pobytu w poprawczaku z powodu bójki. Chłopak rzeczywiście wydaje się nieobliczalny czym przeraża Sky, tak samo mocno jak nagłym zainteresowaniem jej osobą.

Książki z gatunku New Adult, do którego „Hopeless” niewątpliwie należy nie cieszą się u mnie popularnością, dlatego też dość chłodno podchodziłam do tej jednej z najlepiej ocenianych książek minionego roku. Jest ona niemalże podręcznikowym przykładem dobrej książki dla młodzieży – mamy bohaterów doświadczonych przez los, młodzieńczą miłość, próby radzenia sobie z przeszłością i problem dużo poważniejszy niż „kocha, nie kocha”.

Sky zamknięta jest niczym w szklanym kloszu przez adopcyjną matkę. Marzy jej się życie zwykłej nastolatki, przez swój sposób wychowania nie jest jednak na to zbytnio gotowa. Będąc adoptowana w wieku pięciu lat, nie zna i nie stara się pamiętać życia wiedzionego przez siebie wcześniej. Wszystko  w co dotąd wierzyła zostaje podważone przez tajemniczego chłopaka, który przy pierwszym spotkaniu dostrzega w niej inną osobę. Dziewczyna czuje się skonfundowana zachowaniem chłopaka, który jednak staje się  jej towarzyszem w walce z rzeczywistością. Z czasem jego przypuszczenia, wydające się zwykłymi wymysłami cierpiącego serca, okazują się niebezpodstawne, a przeszłość dziewczyny rzeczywiście skrywa pewną tajemnice.

Książka obiektywnie patrząc jest bardzo dobrze zrealizowana. Mamy ludzkich bohaterów z całą paletą zalet stonowanych jednak przez wady, które każdy z nich posiada. Wydają się całkiem normalnymi młodymi ludźmi, z którymi można by się zaprzyjaźnić, pośmiać, zjeść pizze, czy pójść do kina. Aby nie było jednak zbyt cukierkowo i jak na New Adult przystało, głównym bohaterowie nie w głowie imprezy i zabawy. Dręczą ich demony, z którymi nie potrafią sobie poradzić. Potrzebują siebie nawzajem i o dziwo pomimo własnego bólu skutecznie wspierają siebie nawzajem. Relacja między Holderem i Sky prowadzona była bardzo spokojnie, co było ogromną zaletą. Ani przez chwilę przez głowę nie przeszła mi myśl, że ich związek był nienaturalny; wymuszony przez wizję autorki. To co działo się między nimi toczyło się jakby poza stronicami, gdzieś w alternatywnej prawdziwej, nieokreślonej literami, rzeczywistości.

Co ważne przy takiej eskalacji problemów autorka nie doprowadza czytelnika do przygniecenia wagą wydarzeń rozgrywającymi się w powieści. Choć rzeczy, które zgotowała naszej protagonistce przerażają i przytłaczają swoją prawdziwością wszystkie negatywne uczucia stonowała tym jednym, najbardziej pozytywnym – miłością głównych bohaterów. Czytało się o tym całkiem przyjemnie, szczególnie, że pomimo początkowych zgrzytów w narracji całość prowadzona była płynnie i całkiem zgrabnie językowo.

Jestem pozytywnie zaskoczona, że wciąż powstają książki skierowane dla młodzieży, które niosą ze sobą coś mądrego i nie pozwalają zamknąć oczu na otaczającą nas rzeczywistość. Książka ta nie była dla mnie na tyle przełomowa, abym zmieniła swoje nastawienie do tego gatunku. Spędziłam z nią kilka miłych godzin, jednakże nic po za tym. Nie potrafiłam zdobyć się na nic ponad dość chłodny obiektywizm, który jednak przy każdym kroku pokazuje, iż powieść ta naprawdę zasługuje na miano dobrej.

Po książkach otrzymujących tak wysokie noty jak „Hopeless” spodziewam się zazwyczaj, że zawładną moim sercem i rozumem, lub odwrotnie – pozbawia złudzeń, zawiodą, uznam je za gniot i będę hejtować po wsze czasy. A "Hopeless"…

....Cóż "Hopeless" jest książką po prostu przeciętną.

Moja ocena: 4