"Gwiazd naszych wina" to film, który od kilkunastu dni podbija serca widzów na całym świecie. Nic więc dziwnego, że z radością czekałam na dzień, w którym także ja będę w końcu mogła zobaczyć ekranizację jednej z moich ulubionych powieści i naocznie przekonać się, czy historia Hazel i Gusa przeniesiona na ekran rzeczywiście wzbudza zachwyt i uwalnia potoki łez.
Hazel Grace Lancaster (Shailene Woodley) ma 17 lat i raka tarczycy w ostatnim stadium. Podczas spotkania grupy wsparcia, na który została skierowana po stwierdzeniu u niej depresji, spotyka Augustusa Watersa( Ansel Elgort) - przystojnego chłopaka, który jak sam zwykł mawiać, miał chwilowe spotkanie z kostniakomięśniakiem, który pozbawił go nogi. Pomiędzy ta dwójką niemalże natychmiast nawiązuje się nić porozumienia, która następnie przerodzi się w głębokie uczucie i zmieni życie obojga.
Postanowienie, że muszę obejrzeć ten film padło wraz z informacją o pierwszym klapsie na planie. Następnie przyszła pora na pierwsze zdjęcia, trailery, soundtrack, a ja z każdą chwilą coraz mocniej przekonywałam się, że będzie to ekranizacja warta mojej uwagi. Po wyjściu z kina miałam jednak mocno mieszane uczucia...
"Gwiazd naszych wina" tak jak większość produkcji tego typu opiera się na swoistego typu szantażu emocjonalnym. Pozwala nam pokochać głównych bohaterów, zatopić się w ich świecie, a następnie gwałtownie pozbawia nas złudzeń o szczęśliwym zakończeniu ich historii. I pomimo słodkiego początku zawsze kończy się tak samo - rozerwanym na kawałki sercem i morzem łez. Trzeba oddać jednak sprawiedliwość twórcom. Już na początku filmu głos Shailene puszczony z offu ostrzega nas - każdy może opowiedzieć historię miłosną na swój sposób, wieczna miłość istnieje jednak najczęściej jedynie na kartach powieści, w prawdziwym świecie życie szybko weryfikuje poglądy i wykreśla ze scenariusz słowa "żyli długo i szczęśliwie". Słowa te wypowiadane przez nastolatkę w terminalnym stadium raka z pewnością nie wróżą ociekającego słodyczą końca.
Jak tu jednak nie pokochać postaci, którzy pomimo tak jawnej niesprawiedliwości losu potrafią zdobyć się na uśmiech, pogodę ducha, a nawet autoironię? Młodzi aktorzy zaangażowani do głównych ról wywiązali się z powierzonego im zadania i stworzyli bohaterów z krwi i kości, a nie jedynie teatralne kukiełki miotające się bez ładu i składu po scenie. Cierpią, kochają, płaczą i śmieją się, a ja za każdym razem im wierzę. I choć nie chcę, zatapiam się w ich historię i z przyjemnością przyglądam się rodzącemu pomiędzy nimi uczuciu.
Tym co odróżnia "Gwiazd naszych wina" od innych produkcji o chorych na raka nastolatkach to wątek książkowy, który staje się katalizatorem kilku sytuacji. Hazel bowiem jest bezwarunkowo zakochana w powieści tajemniczego Petera Van Houtena "Cios udręki", opowiadającej o losach Anny chorej na białaczkę. To właśnie ona przez długi czas dawała jej nadzieje, pozwalała zapomnieć, a poznanie niejasnego zakończenia stało się celem jej życia.
Wątek ten na pozór wydaje się abstrakcyjny i pasujący jak przysłowiowy kwiatek do kożucha, jednakże pokazuje on tendencje autora powieści - Johna Greena do wszelkiego typu metafor, która ujawnia także w postaci Gusa, zawsze noszącego przy sobie papierosy jako metaforę czynnika wywołującego śmierć, który dopóki nie zostanie zapalony nie ma mocy zabijania, czy bardzo smutnej huśtawki (która, patrząc na materiały promocyjne, stała się symbolem tejże produkcji).
Filmowi, pomimo, że porusza tematy nader poważne, daleko do patetycznych produkcji. Przez większość część filmu uśmiech nie schodził mi z twarzy. I nie jest to tylko zasługa zabawnych dialogów, lecz także lekkiej w odbiorze formy i bliżej nieokreślonemu czynnikowi, który sprawiał, że całość była po prostu urocza.
Piętą achillesową filmu o dziwo było zakończenie. Nie wiem czy to zasługa tego, że twórcy zbyt banalnie do niego podeszli, czy tego, iż znałam zakończenie, a otrzymany przeze mnie obraz nie był na tyle sugestywny, abym na nowo poczuła to co czytając "Gwiazd naszych wina". W każdym bądź razie po produkcjach tego typu spodziewam się, iż rozszczepi moje serce na setki malutkich kawałków, które następnie będę musiała zbierać przez kilka dni. Niestety tak się nie stało. Po części za ten fakt odpowiedzialne może być wycięcie pewnej sceny, która w książce chwyciła mnie za serce. Jednakże po za tym małym uchybieniem jest to wyjątkowo dobra adaptacja. Sceny i sens dialogów nie jest przeinaczony, a uproszczenia fabularne nie rzucają się zbytnio w oczy.
Czymże jednak byłaby nawet najlepsza historia bez dopracowania pod względem wizualnym i muzycznym. Utworu takich wykonawców jak Birdy, czy Ed Sheeran wniosły bardzo wiele do filmu. Pomimo tego, iż zakończenie nie przyniosło oczekiwanych przeze mnie emocji, z nawiązką wynagrodziła mi to ścieżka dźwiękowa, a dokładniej piosenka "All of the stars" w której zakochałam się od pierwszego odsłuchania.
"Gwiazd naszych wina" wbrew pozorom nie jest opowieścią o umieraniu, lecz o życiu, które nawet jeśli trwa niewiele zasługuje aby cieszyć się nim w pełni. W swojej wymowie pozbywa się jednak wszelkiego typu dywagacji na temat życia po śmierci, wiary, sensu cierpienia, dzięki czemu obywa się bez zbędnego moralizatorstwa. Pokazuje, iż liczy się tu i teraz, gdyż jutro może nigdy nie nastać. Jednakże pomimo ugładzonej wizji świata przesłanie, które słyszymy z ust Hazel, jest wyjątkowo gorzkie i niestety prawdziwe - po śmierci wszystkich nas czeka zapomnienie, a nasza historia umrze wraz z nami...
[Nika] Tak, Avia, powiedziała praktycznie wszystko o filmie. I nie zmiennie podała go krytyce( tak trzymać), ale ja zazwyczaj odczuwam to inaczej. Należę do osób, które trudno zadowolić, ale i też trudno zrazić, więc przez większość życia do wszystkiego jestem obojętnie nastawiona. Jednak o dziwo film "Gwiazd naszych wina", po którym nic nie oczekiwałam, prawił, że na mojej skórze pojawiły się ciarki. Spowodowane to były emocjami, świadomością, że życie jest takie krótkie i ulotne, że w momencie, kiedy nie mamy już nadziei na nic dobrego, los funduje nam niesamowite historii.
Od strony wizualnej ekranizacja powieści Greena to wspaniała uczta dla zmysłów. Jeśli szukasz w kinie duchowego katharsis to film dla ciebie.
Bardzo chcę przeczytać książkę, jak również obejrzeć film, choć generalnie nie przepadam za filmowymi adaptacjami:) Mam nadzieję, że w tym roku to wszystko "ogarnę" :)
OdpowiedzUsuńZdecydowanie jedna z najlepszych ekranizacji, mimo że wycięli więcej niż tę jedną scenę z zakończenia ;)
OdpowiedzUsuńWiadomo, te uproszczenie i cięcia... Ale jednak właśnie brak tej jednej sceny najbardziej rzucił mi się w oczy, być może gdyby się pojawiła inaczej odebrałabym końcówkę
UsuńFilmu jeszcze nie oglądałam, ale czytałam książkę i wywarła na mnie wrażenie. Niemal ją połknęłam ;)
OdpowiedzUsuńCzekam aż koleżanka odda mi tę książkę żebym w końcu mogła ją przeczytać :) A film od razu po lekturze :) Pozdrawiam cieplutko i w wolnej chwili zapraszam do mnie :) ksiazkowa-przystan.blogspot.com
OdpowiedzUsuńKoniecznie przeczytaj :) Jednakże później wstrzymaj się z obejrzeniem ekranizacji. W moim odczuciu każdą adaptacje lepiej odbiera się, gdy minie już trochę czasu od przeczytania pierwowzoru.
Usuńpostaram się skorzystać z twojej rady :)
UsuńDopiero kiedy usłyszałam o filmie dowiedziałam się, że jest też książka :) O jej adaptacji słyszałam wiele dobrego, więc chyba się skuszę. Zacznę od filmu, a potem przeczytam książkę :)
OdpowiedzUsuńduchaa99.blogspot.com