środa, 6 maja 2015

"Zacisze Gosi" Katarzyna Michalak

Kwiaty mają moc – to fakt znany nie od dziś. Potrafią pocieszyć, wzbudzić radość, a nawet miłość. Na własnej skórze doświadczają tego niejednokrotnie urocze mieszkanki Milanówka, które w trylogii Katarzyny Michalak połączyła miłość do kwiatów, wielkie serca, i pewien wspaniały różany ogród.

„Zacisze Gosi” zasadniczo podzielona jest na dwa główne wątki fabularne. Pierwszy z nich skupia się na przyjaciółce Kamili – głównej bohaterki poprzedniej części- tytułowej Gosi, do której zaczynają powracać echa przeszłości. Jednym z nich jest Jakub, który w ostatnim rozdziale „Ogrodu Kamili” staje w progu dworku w Milanówku, aby wywrócić życie dwóch, niczego nie spodziewających się kobiet, do góry nogami, drugą natomiast były mąż naszej protagonistki, chcący pozyskać majątek małżonki. 

Przyznać muszę, iż sam tytuł jest dość mylący gdyż autorka dużo więcej uwagi w dalszym ciągu poświęca pannie Nowodworskiej, aniżeli swojej tytułowej bohaterce. Nie wydaje się to złą decyzją, biorąc pod uwagę fakt, iż w życiu Kamili dzieje się i to całkiem sporo. Łukasz – jej ukochany, nie mogąc pogodzić się z kalectwem będącym powikłaniem po ciężkim wypadku samochodowym, wciąż ją odpycha, na domiar złego dziewczyna sprostać musi wyzwaniom czekającymi na nią w firmie, którą przejmuje na czas rekonwalescencji prezesa. Jakby tego było wciąż zbyt mało, autorka funduje nam oraz biednej dziewczynie prawdziwy uczuciowy rollercoaster, w momencie wkroczenia do akcji Jakuba Kilńskiego – jej dawnej miłości.

Obiektywnie rzecz ujmując to właśnie postać wpływowego biznesmena skradła tę część. Jest to niewątpliwie postać najbardziej dynamiczna i chyba najciekawsza, którą tak naprawdę dopiero co poznajemy i której zmianę obserwujemy w czasie trwania akcji. W tej części ukazuje się jego bardziej ludzkie oblicze, a zarazem wraz z nim wkraczają nowe problemy. Jego pojawienie się w progu Sasanki na zawsze odmienia życie Małgosi i Kamili. Pierwsza z nich rozpoznaje w nim wybawiciela, który pomógł jej przeżyć po zamachu terrorystycznym w londyńskim metrze, druga natomiast ma możliwość w końcu poznać jego historię i wyciągnąć z niej przerażające wnioski, gdyż Jakub Kiliński okazuje się ojcem Kamili Nowodworskiej. Tak… To jeden z bardziej pokręconych wątków tej trylogii.

Po „Zaciszu Gosi” Jakub śmiało mógłby pretendować do tytułu najbardziej pechowego faceta. Dlaczego? Przyjrzyjmy się jego historii ukazanej w pierwszych rozdziałach tejże powieści. Młody chłopaka rozkochuje w sobie nauczycielkę, która porzuca go gdy zachodzi z nim w ciążę. Nieświadomy niczego po 16-latch wiąże się z jej córką, z którą to niespodziewanie zrywa kontakt po tym jak dowiaduje się, iż jej matką jest jego dawna miłość. Rozgoryczona była kochanka goniąc go wpada pod autobus osierocając swoją jedynaczkę, a mężczyzna miotany poczuciem winy nie ma odwagi odpowiedzieć na którykolwiek z licznych maili nieświadomej z ich pokrewieństwa młodziutkiej Kamili. A to jedynie fragment tej zajmującej historii niczym z brazylijskiej telenoweli przeniesionej w Polskie realia…

Druga część trylogii kwiatowej uchodzić może za najbardziej nacechowaną emocjonalnie. Jeszcze nigdy wcześniej nie spotkałam się z powieścią , w której autorka w takim stopniu znęcała się nad wykreowanymi przez siebie postaciami. W „Zaciszu Gosi” nie ma bowiem nikogo, kto nie zostałby doświadczony przez los. Autorka nie poprzestaje jednak na dręczeniu mieszkańców Milanówka koszmarami z przeszłości rzuca im bowiem ciągle nowe kłody pod nogi. Było to tak różne od tego co zaserwowała nam autorka w „Ogrodzie Kamili”, iż chwilami wydawało się, że są to dwie odrębne historie. W trakcie czytania pewna mogłam być tylko jednego – jeśli coś układa się dobrze znaczy to jedynie, że jest to tylko cisza przed burzą.

Musze przyznać, że w pewien sposób uwielbiam tę serię; za jej dość absurdalne pomysły, mające więcej wspólnego z wyobraźnią autorki, aniżeli prawdziwym zżyciem, za jej lekką infantylność, i nieporadność językową. Za na siłę wprowadzany dramatyzm, który wywoływał emocje odwrotne do zamierzonych. Za trzeci osobowego narratora pojawiającego się nagle w trakcie akcji, który w jakiś sposób sugeruje nam co wydarzy się za chwilę, tworząc tym samy niezamierzony komizm. Aż trudno uwierzyć, że powieść, która posiada tyle cech charakteryzujących książki złe, naprawdę może się podobać – tak jednak jest, choć przeczy to wszelkiej logice.

„Zacisze Gosi” daje naprawdę wiele radości podczas czytania, pozwala się odprężyć i wywołuje szczery uśmiech na twarzy. Wprost nie mogę doczekać się kolejnej części „Przystań Julii”, która przybliży nam sylwetkę nowej sąsiadki protagonistek.
Widocznie z niektórym lekturami tak jest  - owijają czytelnika swoją magią niczym ciepłym kocem dając poczucie bezpieczeństwa i świadomość, iż w życiu nie ma takich sytuacji, z których nie dałoby się podźwignąć co na każdym kroku udowadniają nam przyjaciółki z Milanówka.

Moja ocena: 4+



Trylogia Kwiatowa:
"Zacisze Gosi"
"Przystań Julii"



sobota, 11 kwietnia 2015

"Ogród Kamili" Katarzyna Michalak

„Ogród Kamili” Katarzyny Michalak otwierający kwiatową trylogię znalazł się w moich rękach właściwie przez przypadek i o mały włos uniknął losu powieści, po które sięgnęłam tylko po to by już na zawsze je porzucić. Nie przepadam za książkami obyczajowymi. Są dla mnie zbyt statyczne, przewidywalne i nie potrafię się w nich zatracić. Dałam jej jednak szanse, a ona odwdzięczając się ukazała mi swoje wnętrze, które pozostawiło mnie z prawdziwą mieszaniną myśli.

Kamila ma 24 lata. Niepotrafiąca odważyć się na usamodzielnienie najchętniej zamyka się w swoim pokoju z książką i liże rany po swojej nieszczęśliwej i burzliwej miłości sprzed 8 lat, oraz pisze meile do nieszczęsnego ukochanego zwierzając mu się ze swojego życia, trosk, radości i uczuć. Pewnego dnia postanawia zmienić coś w swoim życiu, opuścić ciotkę u której zamieszkała przed laty po śmierci matki. Niedoświadczona dziewczyna cudem unika jednak zatrudnienia u człowieka zajmującego się handlem ludźmi, aby wpaść prosto w pułapkę zastawioną przez mężczyznę, którego kiedyś kochała. Nieświadoma sytuacji, w której się znalazła zaczyna nową pracę i nowe życie. Jakimi pobudkami kieruje się jednak jej wybawca? Czy rzeczywiście chodzi jedynie o wybaczenie? 

Początkowo miałam dość spore wątpliwości czy książka ta przypadnie mi do gustu. Po tak długim obcowaniu z fantastyką, lub innymi powieściami noszącymi jej znamiona, nagłe zakotwiczenie w rzeczywistości mogłoby niekorzystnie odbić się na moim odbiorze. „Ogród Kamili” ma w sobie jednak coś z baśni – choć traktuje o rzeczach nader przyziemnych, każde wydarzenie rozgrywające się na łamach powieści owiane jest pewną różaną magią. Na jej kojących właściwościach poznałam się jednak dopiero po kilkudziesięciu stronach pełnych irytacji na  niemrawą akcje, niezdecydowanych i nijakich bohaterów i pełne egzaltacji przemyślenia. W miarę upływu czasu powieść zyskiwała jednak moją sympatię.

Kamila zahukana 24- latka żyjąca wciąż na rachunek cioci, decydując się wziąć w końcu życie w swoje ręce przestała denerwować, a jej determinacja, miłość do książek i róż prawdziwie mnie ujęła, na duży plus zasłużyli także reprezentanci płci przeciwnej – Jakub i Łukasz. W pierwszym momencie sposób wykreowania ich postaci odrzucał mnie bardziej niż główna protagonistka. Kiliński zachowywał się niczym rasowy stalker, kontrolując życie dziewczyny, a co gorsza ingerujący w nie, w dość nietuzinkowy sposób, jego przyjaciel natomiast potraktowany tak schematycznie, że aż bolało – inteligentny, przystojny, na pozór gburowaty i zbyt pewny siebie, wewnątrz wrażliwy i empatyczny. Niespodziewanie jednak szczerze ich polubiłam i dopingowałam w powziętych zamiarach. 

W obserwowaniu ich poczynań nie przeszkadzał mi nawet sposób prowadzenia powieści – przemyślenia autorki, które w zamierzeniu zapewne także nas miały skłonić do refleksji, stawały się parodią samych siebie – tak doniosłe, jakby objawiały prawdę co najmniej o sensie istnienia. Bardziej  od samych egzaltowanych wstawek irytujące było nagłe pojawianie się autora wszechwiedzącego, który z powagą zapowiadał, że bohaterów nie czeka to co sobie zaplanowali, gdyż „los chciał inaczej…”. Z biegiem czasu także to przestało mi jednak przeszkadzać, a nawet dość pozytywnie kojarzyć się z tą właśnie książką, trochę inną, lekko magiczną, a przede wszystkim ciepłą i napawającą otuchą.

Pomimo, iż autorka nie szczędziła swoim bohaterom trosk, za każdym razem w życiu tej czy innej osoby stawał ktoś kto bez wahania wyciągał pomocną dłoń. Choć chwilami wydawało się to nieco naiwne, było budujące. W Milanówku, do którego trafia Kamila każdy gotów jest nieść pomoc, sąsiadki wspierają się w ciężkich momentach, a w pogodne dni przesiadują w różanym ogrodzie i podziwiają jego piękno.

Sielski obraz co jakiś czas burzony jest przez demony przeszłości, które nadają całości pewną nie oczywistość. Mamy świadomość, że coś wydarzyło się w życiu bohaterów, jest to jednak zwykle nic więcej niż delikatnie zarysowane kontury tego, co naprawdę kryje się w środku. Jest to od samego początku wielki plus tej książki, gdyż informacje docierają do nas stopniowo, ukazują znane na postacie w innym świetle i manipulują naszymi uczuciami. Przeszłość protagonistów maluje się na naszych oczach, gdyż nawet oni nie znają wszystkich elementów układanki. Nadawało to całości dynamiki i sprawiało, iż nie mogłam się oderwać od lektury.

W żaden racjonalny sposób nie potrafię wyjaśnić dlaczego właśnie ta pozycja tak bardzo mnie pochłonęła ostatnimi czasy, a oczekiwanie na kolejną część było istną katorgą. Być może oczarował mnie różany ogród, może przemówił do mnie klimat tej powieści, a może ma ona po prostu to niezdefiniowane coś, które nie pozwala mi o niej zapomnieć?

Moja ocena: 4+



piątek, 27 lutego 2015

"Mara Dyer. Tajemnica" Michelle Hodkin

„Mara Dyer. Tajemica” to na pierwszy rzut oka schematyczny młodzieżowy paranormal, na dodatek nie wyróżniający się wybitnym stylem pisania. Autorka jednak już od pierwszych stron próbuje zaznaczyć jego odrębność wśród innych powieści tego gatunku. Na wstępie dostajemy więc oświadczenie protagonistki, iż Mara Dyer to jedynie pseudonim stworzony za namową prawnika, a ona sama jest niebezpieczną osobą, która zagrozić może także nam – czytelnikom. Nuta grozy, połączona z pytaniami „o co chodzi?” i „jak doszło do tej sytuacji?” zachęcają do dalszej lektury.

Przenosimy do domu jednej z przyjaciółek dziewczyny, w którym wraz z koleżankami bawią się tablicą Ouija. Aby zaaplikować sobie dreszczy emocji zadają pytania dotyczące ich śmierci. Odczytana przez nich tajemnicza odpowiedź okazuje się prorocza- kilka miesięcy później dwie z uczestniczek zabawy nie żyją. Dalej jest równie ciekawie – Mara budzi się w szpitalu nie pamiętając, iż znalazła się w nim po tym jak budynek, w którym przybywała z przyjaciółmi, zawalił się. Jej, jako jedynej, udało się ujść z życiem po tym tragicznym wypadku. Wydarzenie to silnie odbiło się na jej psychice, a zespół stresu pourazowego niemalże uniemożliwił dalsze normalne funkcjonowanie. Wszystko zmienia wyprowadzka i oderwanie się od znajomych miejsc. Halucynacje jednak dalej prześladują dziewczynę. Na domiar złego stają się na tyle realne, iż dziewczyna przestaje odróżniać prawdę od realności. A może rzeczy, które widzi przydarzają się naprawdę?

Czytając każdą kolejna stronę miałam wrażenie, że to już gdzieś, kiedyś było - począwszy od charakterystyk bohaterów, przez sposób prowadzenia fabuły, na przedstawieniu życia w typowej amerykańskiej szkole skończywszy. Idąc tym tropem możemy w ciemno zakładać, iż główna bohaterka będzie cichą, na pozór niczym niewyróżniającą się dziewczyną próbującą uporać się z traumą i dręczącymi ją koszmarami. Posiadać będzie wspaniałą, choć trochę nadopiekuńczą rodzinę, jej pierwsze dni w szkole będą ciężkie, a jej towarzyszem w niedoli stanie się osoba tak jak ona lekko wyalienowana ze społeczeństwa. Nie można też zapomnieć o wrogach, których dorobi się już w pierwszym dniu nowego życia, przez zainteresowanie swoją osobą najprzystojniejszego chłopaka w całej okolicy. Jest to tak schematyczne, że aż boli – niestety sprawdza się także w tym przypadku. Podczas wspólnych lekcji z tajemniczym, urodziwym, lekko aroganckim i trzymającym wszystkich na dystans osobnikiem czułam się jakbym czytała powtórkę z lekcji biologii w „Zmierzchu”. To napięcie panujące między nimi, to że wydaje się, iż on ją zna od dawna choć nie miał do tego prawa, w końcu to, że on, boski Noah jest taki wyluzowany, cudowny, lekko hedonistyczny, jednakże z wielkim sercem, obyty w towarzystwie, inteligentny i kochający zwierzęta jest takie ekscytujące nudne! Jak dobrze, że to nie jest romans w czystym wydaniu.

Historia zdaje się, aż ociekać z nadmiaru tajemnic, które czają się na każdym kroku. Rzeczom, które dzieją się wokół Mary brak logicznego wytłumaczenia co przynosi fajny dreszczy emocji brak jednak napięcia, które sprawiłby, że czytelnik byłby autentycznie ciekawy co będzie dalej. A można by go wprowadzić i to w sporych dawkach, gdyż mamy i opisy krwawych śmierci i retrospekcje, które bardzo powoli odkrywają kolejne karty historii wydarzeń w noc tragedii, mamy w końcu samą Marę, której granica między urojeniami a rzeczywistością dość wyraźnie się zaciera. Chwilami przypomina to trochę „Szeptem” – my wiemy, że cos się dzieje, główna bohaterka wie, że coś się dzieje, nie przybliża nas to jednak w żaden sposób do rozwiązania zagadki ”dlaczego?”.

Dużym plusem jest fakt, iż autorka próbuje jednak konsekwentnie dążyć do rozwiązania zagadki wątku romansowego używając jedynie jako tła nie wybijającego się zbytnio na pierwszy plan. Między Noahem i Marą iskrzy, jednak nie jest to aż tak denerwujące jakby mogło się stać gdyby przyćmiło wszystko inne. Wprowadzając tą relację autorka miała jasno określony cel, który przysłużył się do rozwiązania tajemnicy, co sprawia, że główni bohaterowie w naszej świadomości od pewnego momentu nie funkcjonuje już jako para zakochanych, ale równorzędni partnerzy działający w tej samej sprawie.

Ewolucja bohaterki, a raczej jej początki ukazane w końcowych rozdziałach, dają nadzieję, że autorce uda się jednak przestać powielać schematy i stworzyć coś fajnego i wyróżniającego się. Pierwszy tom był jednak jedynie wstępem, przez co nie sposób mówić o nim jako o „wciągającym” czy "emocjonującym”. Po następne tomy raczej nie sięgnę, gdyż to co otrzymałam wystarczyło mi w zupełności. Nie ukrywam, że do lektury zachęciła mnie zniewalająca okładka, która przyciąga uwagę znacznie lepiej niż treść.


Moja ocena: 3

wtorek, 17 lutego 2015

"Dziwny jest ten świat..." - oglądając "Miasto 44"

W polskiej kinematografii istnieją tematy, które powracają co jakiś czas, aby zdobyć serca widzów. Jednym z nich jest temat „II wojny światowej”. Na przestrzeni kilkunastu miesięcy mieliśmy możliwość oglądać już „Powstanie warszawskie” stworzone z oryginalnych ujęć, czy „Kamienie na szaniec”- ekranizacja prozy Kamińskiego. Na warsztat temat ten wziął także Jan Komasa – jeden z najlepiej zapowiadających się reżyserów młodego pokolenia, którego „Miasto 44” miało pozwolić współczesnej młodzieży zobaczyć powstanie oczami ich rówieśników, którzy ginęli w imię ojczyzny.

Okres II wojny światowej. Po warszawie rozchodzą się wieści o planach powstania. Janek wbrew namową matki, poruszony zapałem swoich rówieśników, postanawia dołączyć do grupy powstańczej, do której należy już jego przyjaciółka Kama. Tam poznaje Biedronkę – cichą, nieśmiałą dziewczynę, która dzieli z nim przekonania. Walka mająca trwać kilka dni przeradza się jednak w regularną rzeź, w której Polacy bez wsparcia, zaopatrzenia i wyszkolenia skazani są na porażkę, a młodzi stają przed okrutną prawdą – chęć walki, oraz nadzieja nie przynosi ocalenia.
Finał tej historii znamy doskonale. Ludność warszawy została zdziesiątkowana, miasto niemalże w całości uległo zniszczeniu, a samo powstanie jest uznane za jedno z najgorzej przeprowadzonych zrywów narodowowyzwoleńczych.

O historii Polski mówi się wiele, jednakże większość obrazów staje się jedynie kolorowymi kliszami mającymi ożywić dawne dni. Dzisiejszemu społeczeństwu, w którym brakuje wzorców, ideałów, wiary, potrzeba jednak znacznie więcej, aby zrozumieć położenie młodych ludzi stających w obliczu apokalipsy. Nie rozumiemy tego głębokiego związku z ojczyzną, chęci poświęcenia się w imię jej dobra. Przez ogólny dostęp do internatu, otwarte granice jesteśmy społeczeństwem nieodczuwającym i nieprzykładającym wagi do przynależności narodowej. Wizja oddania życie za coś tak abstrakcyjnego jak ojczyzna, którą w dowolnej chwili można zmienić jest trudna do przyjęcia, a nawet wyobrażenia sobie. Film, który ożywiłby bohaterów powstania, pokazał, że pomimo rzeczywistości tak różnej od naszej, tak jak my popełniali błędy, kochali, marzyli, planowali i żyli w prawdziwym świecie – nie tylko na kartach książki, czy starych zdjęć, sprawiłby, że uzyskalibyśmy choć cząstkową odpowiedź na pytanie „dlaczego?”.

Jednym z niewielu ludzi, którym mogło się to udać był właśnie Jan Komasa. Młody reżyser, który zyskał sławę dzięki „ Sali samobójców” pokazał, że potrafi trafić do publiczności, porwać ich za serca i zmusić do refleksji. Gdy jego debiut kilka lat temu zrobił na mnie ogromne wrażenie, a historia Dominika była roztrząsana przeze mnie w każdym możliwym wymiarze wiedziałam już, że z niecierpliwością oczekiwać będę kolejnego filmu sygnowanego jego nazwiskiem.

Powstanie Warszawskie jest tematem niezwykle zajmującym. Komasa zdaje się doskonale rozumieć jak mocny i przerażający obraz ma do przedstawienia. Z wirtualnego wszechświata, w którym schronienia szukali młodzi ludzie odczuwających często nieuzasadniony bezsens istnienia, ukazany w „Sali…”, rzuca nas w objęcia społeczeństwa, które tak mocno kocha życie, iż bez wahania gotowe jest rzucić się w objęcia śmierci, aby pozwolić mu trwać choć jeszcze przez chwilę. Ich naiwna wiara w to, iż będą zdolni pokonać wroga była jednocześnie budująca i tragiczna. Z całego morza entuzjastów, Komasa wyławia jednak dwóch bohaterów, o których jest jego film - Biedronce i Stefanie, którzy zakochują się tak jak tylko w powieściach bywa – szybko i aż po grób. Dlatego też gdy dociera do nich, iż „zabawa w wojnę” przerodziła się w masową rzeź, w której giną bliscy, w której krew spływa po ulicach Biedronka próbuje ocalić siebie i rannego ukochanego co prowadzi do tułaczki po ulicach okupowanej Warszawy. Stefan nie chce jednak uciekać dlatego też opuszcza Biedronkę i z powrotem udaje się na pole bitwy.

Przedstawienie powstania oczami tej dwójki okazało się jednak zabiegiem nie do końca trafionym. O ile Biedronka wydaje się całkiem autentyczna, a jej wybory, umotywowane chęcią przetrwania, zrozumiałe, Stefan przez większość filmu jedynie mnie irytował. O ironio, to właśnie jego postawę powinniśmy podziwiać bardziej – za wszelką cenę próbował dotrzymać słowa danego ojczyźnie, nie zostawiał przyjaciół w potrzebie, walczył aż do utraty tchu. Jego postać była jednak tak pełna patosu, że aż chwilami sztuczna. I niestety tyczy się to także pozostałej części jego grupy – ludzi starających się uchodzić za twardych, broniących ideałów, w które tak naprawdę przestali wierzyć wraz z pierwszym krwawym żniwem. Jest w tym jednak jakaś prawidłowość, która ujawnia się gdy w pewnym momencie na twarzy Stefana i jego kompanii jedną autentyczną rzeczą jest przerażenie w oczach. Jak inaczej można jednak reagować na fakt, iż za zło nie istnieje w jakieś abstrakcyjnej formie – są tylko ludzie.

Obraz rysowany przez Komasę przeraża. Z pewnością jest to jeden z niewielu polskich filmów, w którym osobom zaangażowanym do efektów specjalnych należą się owacje na stojąco. Jestem w pod ogromnym wrażeniem realizmu, który ukazywał się moim oczom w każdej sekundzie filmu. Wybuchy widziane wcześniej jedynie w kinie akcji brutalnie uświadamiały mi co tak naprawdę znaczy wojna. Scena, w której po wybuch ulice zalewa krew jest jedną z tych, które powinno oglądać się tylko w horrorach. W jednej ze scen, myślałam, że to martwe ciała ptaków zabite przez łatwopalne gazy powstałe po wybuchu farbują ulice na czerwono. Chciałam wierzyć, że to tylko ptaki… Właśnie w chwilach takich jak ta, widząc świat oczami Biedronki odczuwałam realne przerażenie i ogromny żal, iż to nikt inny, tylko człowiek zgotował drugiemu człowiekowi taki los.

„Miasto 44” obierając sobie za docelowych odbiorców młodzież nie mogła ograniczać się do scen ukazywanych w tak wielu wcześniejszych produkcjach. Komasa, który niejednokrotnie pokazał, iż nie boi się wychodzić poza utarte schematy, także w swojej najnowszej pozycji zastosował chwyty, które miały w pewien sposób dostosować „język wojny” do współczesnych odbiorców, dlatego też wędrówka po kanałach ukazana jest jak scena z rasowego horroru, sceny miłosne wyglądają niczym w dość dziwacznym marzeniu sennym, ludzie strzelają w rytm dupstepu, a kamera niespodziewanie ukazuje sytuacje z perspektywy gracza. Potrafię rozumieć cel, który reżyser próbował osiągnąć tymi zabiegami, nie zmienia to jednak faktu, iż w mojej opinii psuły one odbiór całości. Wyjątkowo toporny montaż, w którym brakowało płynnego przejścia między tym co realne, a tym co za takie miało jedynie uchodzić, nie poprawiało odbioru. Sceny te na tle całości wyglądały groteskowo, a chwilami wręcz nie na miejscu. To z całą pewnością nie była dobra droga do odmłodzenia historii…

Przed seansem spodziewałam się, iż film powali mnie na kolana, zmiażdży serce, nie pozwoli złapać oddechu. Tak się niestety nie stało. Śmiało mogę stwierdzić, że promocja tego filmu wyprzedziła jego faktyczną wartość. Głęboka wiara ludzi walczących w Powstaniu, ich nadzieja, poczucie godności i oddanie sprawie dawało otuchy, jednakże sam wybór postaci którym oglądaliśmy świat, okazał się dość nietrafiony. Nie zmienia to faktu, iż jestem dumna, iż takie filmy, na takim poziomie, potrafią powstać w Polsce, oraz, że potrafimy chwalić się kartami naszej historii, nawet jeśli z perspektywy czasu wiemy, iż było to niczym więcej jak zbiorowym samobójstwem.

Polska wciąż potrzebuje produkcji, która zrewolucjonizuje obraz wojny w oczach młodego widza. Takie filmy wciąż będą powstawać, a oczekiwania względem nich nie będą maleć. „Miasto 44” to dobra produkcja, z ciekawą fabułą i genialnie odwzorowanym obrazem zniszczonej Warszawy, nie jest to jednak jeszcze obraz, który przyniesie zmiany...


poniedziałek, 9 lutego 2015

"Hopeless" Colleen Hoover

Raz na jakiś czas na rynku wydawniczym pojawia się powieść będąca dla wielu czytelniczym objawieniem. Najnowsza powieść  Colleen Hoover "Hopeless" jest bez wątpienia jedną z nich. Czytając liczne opnie wychwalające ją ponad niebiosa doszłam do wniosku, że nie znać tej pozycji w obecnej chwili jest lekko passe. Co jeśli dane jej zmienić jest także moje życie, a ja przez swoją niechęć do New Adult nie dam jej tej szansy?

Nie mogłam na to pozwolić.

Siedemnastoletnia Sky wiedzie dość specyficzne życie - mieszka z matką adopcyjną, która nie toleruje w swoim życiu nowinek technologicznych, jej przyjaciółka uznana jest za miejscową dziwkę, z powodu swojej niechęci do stałych związków, a sama protagonistka idąc za jej przykładem z chęcią przyjmuje w swoim pokoju chłopaków, jednakże odczuwa głęboką niechęć do rozpoczęcia z nimi współżycia. Po wielu latach domowej edukacji postanawia rzucić się w wir szkolnego życia. Tam spotyka tajemniczego Holdera – przystojnego buntownika, który po samobójczej śmierci siostry bliźniaczki wyjechał, dając innym pole do domysłów na temat jego domniemanego pobytu w poprawczaku z powodu bójki. Chłopak rzeczywiście wydaje się nieobliczalny czym przeraża Sky, tak samo mocno jak nagłym zainteresowaniem jej osobą.

Książki z gatunku New Adult, do którego „Hopeless” niewątpliwie należy nie cieszą się u mnie popularnością, dlatego też dość chłodno podchodziłam do tej jednej z najlepiej ocenianych książek minionego roku. Jest ona niemalże podręcznikowym przykładem dobrej książki dla młodzieży – mamy bohaterów doświadczonych przez los, młodzieńczą miłość, próby radzenia sobie z przeszłością i problem dużo poważniejszy niż „kocha, nie kocha”.

Sky zamknięta jest niczym w szklanym kloszu przez adopcyjną matkę. Marzy jej się życie zwykłej nastolatki, przez swój sposób wychowania nie jest jednak na to zbytnio gotowa. Będąc adoptowana w wieku pięciu lat, nie zna i nie stara się pamiętać życia wiedzionego przez siebie wcześniej. Wszystko  w co dotąd wierzyła zostaje podważone przez tajemniczego chłopaka, który przy pierwszym spotkaniu dostrzega w niej inną osobę. Dziewczyna czuje się skonfundowana zachowaniem chłopaka, który jednak staje się  jej towarzyszem w walce z rzeczywistością. Z czasem jego przypuszczenia, wydające się zwykłymi wymysłami cierpiącego serca, okazują się niebezpodstawne, a przeszłość dziewczyny rzeczywiście skrywa pewną tajemnice.

Książka obiektywnie patrząc jest bardzo dobrze zrealizowana. Mamy ludzkich bohaterów z całą paletą zalet stonowanych jednak przez wady, które każdy z nich posiada. Wydają się całkiem normalnymi młodymi ludźmi, z którymi można by się zaprzyjaźnić, pośmiać, zjeść pizze, czy pójść do kina. Aby nie było jednak zbyt cukierkowo i jak na New Adult przystało, głównym bohaterowie nie w głowie imprezy i zabawy. Dręczą ich demony, z którymi nie potrafią sobie poradzić. Potrzebują siebie nawzajem i o dziwo pomimo własnego bólu skutecznie wspierają siebie nawzajem. Relacja między Holderem i Sky prowadzona była bardzo spokojnie, co było ogromną zaletą. Ani przez chwilę przez głowę nie przeszła mi myśl, że ich związek był nienaturalny; wymuszony przez wizję autorki. To co działo się między nimi toczyło się jakby poza stronicami, gdzieś w alternatywnej prawdziwej, nieokreślonej literami, rzeczywistości.

Co ważne przy takiej eskalacji problemów autorka nie doprowadza czytelnika do przygniecenia wagą wydarzeń rozgrywającymi się w powieści. Choć rzeczy, które zgotowała naszej protagonistce przerażają i przytłaczają swoją prawdziwością wszystkie negatywne uczucia stonowała tym jednym, najbardziej pozytywnym – miłością głównych bohaterów. Czytało się o tym całkiem przyjemnie, szczególnie, że pomimo początkowych zgrzytów w narracji całość prowadzona była płynnie i całkiem zgrabnie językowo.

Jestem pozytywnie zaskoczona, że wciąż powstają książki skierowane dla młodzieży, które niosą ze sobą coś mądrego i nie pozwalają zamknąć oczu na otaczającą nas rzeczywistość. Książka ta nie była dla mnie na tyle przełomowa, abym zmieniła swoje nastawienie do tego gatunku. Spędziłam z nią kilka miłych godzin, jednakże nic po za tym. Nie potrafiłam zdobyć się na nic ponad dość chłodny obiektywizm, który jednak przy każdym kroku pokazuje, iż powieść ta naprawdę zasługuje na miano dobrej.

Po książkach otrzymujących tak wysokie noty jak „Hopeless” spodziewam się zazwyczaj, że zawładną moim sercem i rozumem, lub odwrotnie – pozbawia złudzeń, zawiodą, uznam je za gniot i będę hejtować po wsze czasy. A "Hopeless"…

....Cóż "Hopeless" jest książką po prostu przeciętną.

Moja ocena: 4



środa, 14 stycznia 2015

"Exitus Letalis" Katt Lett

Od zawsze lubiłam otaczać się słowami. Otulać nimi niczym ciepłym kocem w zimną noc; pozwalać porwać się długim opisom miejsc, zdarzeń, postaci. To właśnie one w dużej mierze stały się dla mnie wyznacznikiem geniuszu autora. Nie zawsze jednak czas pozwala mi zatapiać się w wykreowanym przez pisarza świecie i zniknąć na długie godziny. Dlatego też coraz częściej zaczęłam sięgać po historie obrazkowe. Traf chciał, iż na mojej drodze pojawił się komiks polskiej autorki tworzącej pod pseudonimem Katt Lett.

„Exitus Leatalis” opowiada o młodej psycholog Evie Monroe cierpiącej na narkolepsje, która zostaje oddelegowana przez tajną organizację do Norwegii. Trafia do rezydencji noszącej tajemniczą nazwę „Nilfheim” ( co oznacza królestwo lodu i zimna), gdzie ma spotkać się z 6 mężczyznami naznaczonymi piętnem II wojny światowej. Jakże wielkie jest jej zdziwienie, gdy zamiast kilku starszych panów jej oczom ukazuje się grupa niemalże jej rówieśników. Misja, której się podjęła okazuje się zaskakująca i nieszablonowa. Dzięki swoim zdolnościom  widzenia przyszłych wydarzeń ma odkryć zagadkę ich nieśmiertelności.

Komiks ma tak wiele wad i niedociągnięć, że nie wiem od czego zacząć swoją litanię. Przyjrzyjmy się na początku głównej bohaterce. Eva jest genialnym dzieckiem. W wieku osiemnastu lat skończyła psychologię, ma prawdopodobnie fotograficzną pamięć, gdyż nauczyła się języka Norweskiego w pięć dni. Dodatkowo jest wyjątkowo piękna czym zdobywa serca kilku mieszkańców rezydencji, miła, zawsze uśmiechnięta, pomocna, nieustępliwa, bla, bla , bla. Narkolepsja czyni ją bezbronną przez co w swoich podopiecznych wzbudza ich głęboko ukryte rycerskie odruchy. Wszystko  byłoby w porządku, gdyby komiks nosił choć znamiona realizmu. Młodziutka Eva jest bowiem bardzo papierowa. O większości jej cech jedynie się mówi; sama autorka w żaden sposób nie poczuła się zobligowana przedstawić dowody potwierdzające te opinie. Genialna pani psycholog… błagam.

Dziewczyna nie wyróżnia się niczym szczególnym na tle swoich rówieśników, a jej wiedza w dziedzinie psychologii wydaje się dość marna. Zważywszy na to, że w jej otoczeniu znajduje się cała masa osób posiadająca różnorakie schorzenia,( których pełną listę znaleźć możemy w przypisach, ale o tym za chwile) mogłaby śmiało wykazywać się większym obyciem. Autorka stara się po za tym kreować swoja protagonistkę na osobę dojrzałą. Czasownik „starać się” ma tu szczególne znaczenie, gdyż Eva zachowuje się jak każda nastolatka na siłę udająca dorosłą.

Prezentowanie zachowań nieadekwatnych do prawdziwego wieku bohaterów jest zresztą chyba domeną Katt Lett. W historii opowiadającej o grupie nieśmiertelnych chłopaków nie powinnam doszukiwać się zbyt dużej dozy realizmu, ale choć kilka rzeczy powinny zostać zachowane i dopasowane do otaczającej nas rzeczywistości. Mieszkańcy Nilfeim, choć mieli ponad dziewięćdziesiąt lat, przeżyli (podobno) piekło II wojny światowej, w „Exitus Letalis” zachowują się jak grupa nastolatków zmagającymi się z burzą hormonów. O ich licznych dysfunkcjach, którymi książka jest naszpikowana postaram się nawet nie roztrząsać. W historii Katt Lett pojawia się tak wiele zaburzeń psychicznych wśród głównych bohaterów, że aż przestałam wierzyć, czy sama autorka miała w tym jakiś wyższy cel, niż zirytowanie czytelnika wyjaśnieniami znajdującymi się na tyłach komiksu.

Sytuację nie poprawiają nawet dialogi, które swoją błyskotliwością lub przyjemną w odbiorze formą potrafiły uratować nawet najdziwniejsze pozycje. Komiks zawodzi także w tej materii. Stanowczo zbyt często miałam wrażenie, iż bohaterowie spędzili o kilka godzin za wiele w internetowej rzeczywistości, gdyż ilość sloganów w wypowiadanych przez nich zdaniach jest zatrważająca. Przeszkadzały mi także przewijające się stanowczo zbyt często wulgaryzmy. Z całą pewnością dialogi nie były najwyższych lotów.

Jest jednak kilka rzeczy wpływających pozytywnie na odbiór tej pozycji. Autorka posługuje się naprawdę ładną kreską, która uprzyjemniała lekturę, komiksu, który zamiast intrygować i bawić (?), irytował i wprawiał w osłupienie nad głupotą bohaterów.

„Exitus Leatalis” to pierwszy tom serii opowiadającej o młodej psycholog mającej rozwiązać zagadkę mieszkańców norweskiej rezydencji. Historia, do której zostaliśmy wprowadzeni może i wydaje się ciekawa, a rozwiązanie zagadki skłania do sięgnięcia po kolejne części ( gdy się pojawią), sposób przedstawienia bohaterów, oraz sytuacji w ich udziale skutecznie jednak mnie do tego zniechęcił.

Moja ocena: 3


piątek, 9 stycznia 2015

"Klucz" Mats Strandberg; Sara B. Elfgren

Skandynawskie kryminały od dawna święcą triumfy na całym świecie. Na polski rynek przebiło się jednak kilka książek, bynajmniej nie należących do tego gatunku, a pochodzących wprost ze Szwecji. Trylogia o miasteczku Engelsfors opowiadająca o grupie Wybrańców – czarownic władającymi sześcioma żywiołami, których celem jest zapobiegnięcie apokalipsie, zdobyła grono fanów na całym świecie. „Klucz” ostatnia część trylogii ponownie przenosi nas w świat Minoo, Anny-Karin, Vannesy i Lineii toczących nierówny los z przeznaczeniem.

Na początku było ich siedmioro - kilku zwyczajnych nastolatków władającymi mocami, których nie rozumieli i nad którymi nie do końca umieli zapanować. Ich krąg powoli zaczął się zmniejszać, a śmierć zabierała jego kolejnych członków. Teraz została ich jedynie czwórka. Trzy żywioły mające przyczynić się do zamknięcia portalu oddzielającego rzeczywistość ludzi od świata demonów, zostały na zawsze stracone. Dziewczyny mają świadomość, swojej bezsilności wobec zbliżającej się apokalipsy, nie tracą jednak nadziei i szukają nowych rozwiązań. Rada sprawująca władze w magicznym skutecznie im to uniemożliwia powołując nową grupę „Wybranych”. Dziewczyny nie potrafią jednak obdarzyć zaufaniem organizacji, która nieraz udowodniła już swoją bezwzględność i ślepe przestrzeganie zasad. Sytuacja komplikuje się jednak, gdy do nowego kręgu dołącza Minoo, a nad Engelsfors pojawiają się pierwsze zwiastuny apokalipsy.


Zakończenia serii z zasady powinny najmocniej wpływać na uczucia czytelników – rozdzierać ich serca, zapierać dech w piersiach, wyciskać łzy z oczu. Niestety „Klucz” ma jedną zasadniczą wadę, która skutecznie uniemożliwiała mi zatopienie się we własnych emocjach – jest stanowczo zbyt długa. Seria Engelsfors składa się wyłącznie z opasłych ksiąg, w ostatnim tomie, który powinien być niczym laur na głowie zwycięzcy, było jednak stanowczo zbyt mało akcji i za dużo zdań. Chwilami miałam wrażenie, iż postacie wyłącznie myślą i dyskutują o tym co należałoby zrobić.
O ironio wraz z ilością wypowiadanych słów, poszczególni bohaterowie stawali się dla mnie coraz bardziej obcy. W czasie pierwszej fazy powstawania Kręgu poczynania, motywacje i zachowanie głównych bohaterek było czymś godnym uwagi. Pochodzące z różnych środowisk, obracające się w różnych kręgach towarzyskich dziewczyny zmuszone do współpracy próbowały pokonać wzajemne uprzedzenia i oddać się wyższym celom. Obecnie jednak ich osobowości starły się ze sobą i wszystkie są jednakowo irytująco nijakie. Sytuację ożywił nieco rozłam pomiędzy członkiniami Kręgu. To niosło jednak za sobą konsekwencje. Prowadzenie akcji dwoma niemalże niezależnymi nurtami było dość ciekawym posunięciem, gdyby nie fakt, iż zarówno w jednym jak i drugim brakowało konkretnych, mocnych punktów.

Po raz pierwszy dziewczyny stanęły przed problemem globalnym jakim był koniec świata, a nie działaniu przeciwko konkretnej jednostce pobłogosławionej przez demony. Pozbawienie fabuły głównego antagonisty otworzyło autorom możliwość wprowadzenia wątków pobocznych. Stał się nim niestety romans Vannessy i Lineii, który chwilami stawał się ważniejszy niż koniec świata. Żadna z nich już wcześniej nie była przeze mnie szczególnie lubiana – razem stały się prawie nie do zniesienia. Całość powinien jednak ratować wątek Minno współpracującej z Radą. To właśnie za jej sprawą zostaje nam przybliżona ta jakże tajemnicza organizacja, oraz mieszkańcy dworku. Niestety w dużej mierze jest to niewykorzystany potencjał.

Przyznać muszę, że byłam lekko zawiedziona poziomem zaprezentowanym w „Kluczu”. Po naprawdę mocnym cliffhangerze w drugiej części liczyłam na coś więcej. Autorzy, którzy nie bali się składać w ofierze czytelnikom głównych bohaterów, bez trudu tworzących, chwilami wręcz gęsty od emocji, szwedzki klimat zaprezentowali nam jedynie serię dialogów, monologów, wewnętrznych rozterek, historii rozstań i powrotów z apokalipsą w tle.

„Klucz” nie jest jednak powieścią złą. Pomimo tego, że mam w stosunku do niej naprawdę mieszane uczucia obiektywnie mogę jednak stwierdzić, że czytało się ją przyjemnie (pomimo 806 stron). Autorzy mieli ciekawy pomysł, który potrafili konsekwentnie prowadzić od początku do końca. Temat, który wybrali także nie był dla mnie – osoby wychowanej na Harrym Potterze – bez znaczenia. Serii „Engelsfors” nie można odmówić tego „czegoś” co sprawia, iż nie sposób oderwać się od kolejnych stron. W „Kluczu” tego „czegoś” było trochę mniej niż wcześniej nie przekreśla to jednak całkowicie fabuły w niej zawartej. Zabrakło jednak fajerwerków, które zapadły by głęboko w pamięć, szczególnie, że zakończenie historii samo w sobie było dobrze przemyślane, a co najważniejsze pozawalało na to, aby czytelnik sam dopowiedział sobie resztę historii.

Moja ocena: 4+


                                                                                                                
Trylogia „Engelsfors”:
„Krąg”
„Ogień”
„Klucz”