„To nie nasza tylko gwiazd naszych
wina”
O książce Greena było
głośno już w czasie premiery. Wyjątkowo dobre opnie na goodreads, oraz
miejsca w rankingach rocznych posłużyły za wystarczającą reklamę, aby w Polsce
trzecia z kolei powieść amerykańskiego autora sprzedawana była z nalepką „Bestseller”.
Prawdziwa greenomania zaczęła się jednak stosunkowo niedawno, bo wraz z
pojawieniem się w kinach ekranizacji. Stan ten utrzymuje się do dnia
dzisiejszego. Fanów przybywa niemalże proporcjonalnie do hejterów, głoszących
iż nie jest to nic ponad zwykły wyciskacz łez, a ja cieszę się, że zdążyłam
zapoznać się z „Gwiazd naszych wina” przed ogólnym szałem na wszystko co z
greenem związane i wyrobić sobie o niej własne zdanie – nie podyktowane ogólnym
zaślepieniem.
Pisanie o śmierci nie jest czymś łatwym, a pisanie o
śmierci w sposób przystępny dla zwykłego czytelnika jest prawdziwym wyzwaniem. Pomimo to niektórzy pisarze nie obawiają się podjąć
tego tematu. Popularność książek takich jak "Oskar i pani Róża",
"Bez mojej zgody", "Zanim umrę", czy właśnie najnowsza
książka Greena świadczą o tym, że
istnieje na nie zapotrzebowanie. Lęk przed śmiercią towarzyszy ludziom od
początku istnienia; nie wiemy i nigdy się nie dowiemy czy istnieje inne, lepsze
życie, które dane nam będzie wieść po opuszczeniu ziemskiego padołu, a może
odrodzimy się w innej formie. To właśnie ta nieświadomość jest katalizatorem
naszego strachu - strachu przed nieznanym. Powieści,
które poruszają te trudne tematy dają możliwość oswojenia się z tą jedyną pewną
rzeczą na świecie.
Hazel choruje na raka
trzustki w czwartym stadium z przerzutami do płuc. Poznajemy ją, gdy w chwili
depresji, za namową rodziców, udaje się na spotkanie grupy wsparcia dla młodych
osób zmagających się z nowotworem. Z całą pewnością miejsce te można odbierać w
sposób dwuznaczny: z jednej strony dodaje otuchy i siły do walki, poprzez
swoistego typu rywalizację odbywającą się między uczestnikami, z drugiej jednak
jest przygnębiające i przytłaczające przez ciągłe pojawianie się nowych twarzy
zastępujących tych, którzy przegrali i
stali się jedynie kolejnymi nazwiskami wymienianymi na końcu litanii . Nic więc
dziwnego, że nie jest to ulubiony sposób spędzania czasu, który jej pozostał.
Jednak podczas jednego ze spotkań Hazel spotyka Augustusa – chłopaka „z
zewnątrz” mającego najgorsze chwile dawno za sobą. Dalsze zdarzenia toczą się
już lawinowo. Młodzi zaczynają się poznawać, zakochują w sobie, a ich miłość
płynie wraz z wirem wydarzeń. Nie warto jednak oczekiwać happy endu...
„Gwiazd naszych wina” to zasadniczo nie książka o umieraniu, lecz o życiu mimo wszystko,
łapiąc każdą chwilę, jakby była tą ostatnią, wykorzystując do cna już i tak
chyłkiem wykradane sekundy. Jest to niewątpliwie jedna z tych powieści po których zakończeniu robi się cieplej na sercu,
po których chce się śpiewać, skakać, krzyczeć, patrzeć w niebo i dziękować za
każdą sekundę.

Hazel i Gus są jednak w jakiś lekko przesłodzony
sposób prawdziwi. Wyalienowani
przez swoją chorobę, potrzebujący drugiej osoby, zdający sobie sprawę, że żyją
dzięki chwilom wykradzionym losowi. Każde z nich z sytuacją, którą zgotowało im
życie radzi sobie w inny sposób – Hazel, godząc się z tym co nieuniknione i
próbując odejść bez zbędnego zamieszania, Gus próbując paznokciami wydrapać swoje
imię w świadomości innych. To co
sprawia, że nie mamy do czynienia jednak z postaciami dramatycznymi, ciągle
użalającymi się nad losem i całym złem świata to ich dystans do siebie i swojej
choroby. W gruncie rzeczy książka, o dziwo, nie jest utrzymana w podniosłym
tonie – wręcz przeciwnie - okraszona jest sporą dawką humoru, będącą siłą tej
książki. Hazel, która ochrzciła swoją butlę tlenową dumnym imieniem Phillip,
ironiczne wspominanie o „bonusach rakowych”, to w jakim świetle przedstawiają
nowotwór, dość wisielcze poczucie humoru Gusa, sprawia, iż nie jawią nam się
jako ofiary, lecz osoby pełne pogody ducha. Książka stworzona jest po to aby igrać z naszymi uczuciami – pozwala
nam pokochać bohaterów, utożsamić się z nimi, aby później rzucić nas na skraj
emocjonalnej przepaści. Bohaterowie nie pragną zbyt wiele – tylko trochę
więcej czasu, lecz my wiemy, że go nie dostaną, bo nie tak działa życie.
Schematyczność fabuły złamana jest dzięki dość
dziwnemu pomysłowi autora, aby obdarzyć naszą protagonistkę pewnym
niespotykanym marzeniem. Hazel chce bowiem
poznać zakończenie swojej ukochanej książki „Cios udręki” – opowieści o chorej
na białaczce Annie. Jej na pozór nieosiągalne pragnienie zostaje spełnione, gdy
wraz z Gusem wyrusza do Amsterdamu, aby spotkać tajemniczego autora - Petera
van Houtena. Muszę przyznać, że początkowo był to dla spory zgrzyt rzutujący na
reszcie powieści. Wątek tak nierealny, w żaden sposób nie pasował mi do tej
właśnie historii. Green, którego znakiem rozpoznawczym stały się metafory (te
bardziej lub mniej wysublimowane), którymi wręcz wypchał swoją powieść,
doskonale jednak wiedział jaki efekt chce uzyskać wprowadzając postać Houtena.
Odpowiedź na to czy dało to zmierzony efekt jest rzeczą sporną, niezmienny
pozostaje jednak fakt, że najwięcej między naszymi protagonistami dzieje się w
klimatycznym Amsterdamie i nich tak zostanie.
„Gwiazd naszych wina”
chciałaby uchodzić za książkę naszpikowaną głębokimi sentencjami. I choć
większości z nich zarzucić można banalność, faktem pozostanie, iż niektóre z
nich potrafią skłonić do chwili refleksji. Szczególnie prawdziwe wydaje się
stwierdzenie umieszczone niemalże na początku książki, pozostawiający gorzki
posmak na długo po odłożeniu książki na półkę – wszystkich nas czeka zapomnienie, bez względu kim jesteśmy i co
uczynimy, a nasza historia umrze wraz z nami.
Z
niektórymi książkami tak właśnie jest - zakorzeniają się w naszym umyśle pomimo
tego, że podczas czytania nie robiły większego wrażenia. Tak
było z książką Greena. Ot kolejna powieść dla nastolatków – przyjemna w
odbiorze, lekko naiwna, lecz nie wyróżniająca się niczym szczególnym. Po pewnym
czasie cała historia zaczyna jednak żyć w umyśle czytelnika własnym życiem. Niczym Hanzelowy „Cios udręki” tkwi na
skraju podświadomości i wraca w najmniej oczekiwanych momentach.
Generalnie lubię ten
rodzaj książek. To właśnie one najszybciej przypominają nam, że nie jesteśmy
nieśmiertelni, a nasz czas jest ściśle określony. Można się śmiać z naiwności sentencji Greena, lecz prawdą jest, że
każdy z nas ma własną „małą nieskończoność”, tylko tyle, aż tyle, i nic więcej.
Moja ocena: 6
Okay? Okay - Film "Gwiazd naszych wina"(recenzja)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Serdecznie dziękuję za komentarze :D