poniedziałek, 26 listopada 2012

Recenzja: "Gra Endera" Orson Scott Card

 "Gra Endera" Orsona Scotta Carda wydana w została w 1985 roku, a w Polsce dopiero w 1991 roku. Zyskała ogromną popularność wśród czytelników science-fiction. Pytanie tylko: Dlaczego? Co sprawiło, że powieść ta jest taka niezwykła?

Przyszłość.
Pesymistyczny obraz Ziemi najechanej i nękanej przez "robale" - pewną bardzo niesympatyczną rasę z innego układu gwiezdnego. Postęp technologiczny (kradniemy sprzęt od obcych! Ha! ) doprowadza do przeludnienia planety i przymusu szukania nowej. Ludzie, rzecz jasna nie mają szans z obcą, lepszą technologią. Ratunek? Należy wybrać wśród dzieci te najinteligentniejsze i zacząć szkolenie na bezbłędnego taktyka, który w przyszłości doprowadzi do ocalenia naszej rasy. Traf padł na pewnego chłopca - Andrew'a. Zostaje on, jako jedyny z rodziny, wcielony do armii miniaturek dorosłych.
Oklepane? Nudne? Ależ skąd! To dopiero pierwszy rozdział! Akcja dzieje się w kosmosie, więc cierpliwości.
Nie chcę zdradzać za dużo, bo elementy świata są poukrywane i porozrzucane po całej powieści. Jesteśmy, inaczej niż w wielu innych książkach, od razu wrzuceni w wir akcji. Autor nie pisze opisowych wywodów o świecie przedstawionym. Ba! Sugeruje nam, byśmy sami stopniowo go odkrywali, z każdym działem, każdym zdaniem...Ciekawość bierze górę i ani się obejrzymy, książka się kończy. No właśnie... Dlaczego tak szybko? Pozostawia duży niedosyt w duszy czytelnika. Sęk w tym, że faszerowani jesteśmy ówcześnie wieloma nieprzydatnymi fabularnie wywodami. Książka pisana jest w latach, gdy autorzy nie dostawali pieniędzy "od kartki" i nie zapychali śmieciami całkiem przyzwoitych dzieł. Rewelacyjna historia zostaje zamknięta w kilku krótszych rozdziałach. Dlatego też czujemy, że czegoś brakuje, ale nie potrafimy dokładnie określić czego...

Orson genialnie manipuluje ciekawością czytelnika. Przez całą książkę na przykład, na początku działów przewijają się dialogi nieznanych postaci. Dopiero pod koniec dowiadujemy się o co chodziło. Ach! Korci mnie, by napisać zakończenie! Było takie niesamowite i zdumiewające... W tej książce nie miałam czasu na rozmyślanie typu: " a co teraz się może stać" , ponieważ jest ona napisana wartkim, płynnym i czytelnym językiem, a co najważniejsze - nie ma zastojów fabularnych. Pełno w niej, może nie tyle zwrotów akcji, co zaskakujących wydarzeń. Najwięcej mojej sympatii zyskał oczywiście tytułowy "Ender" - tak nazywany był Andrew przez swoją siostrę. Chłopiec, mały dorosły, który został pozbawiony dzieciństwa. Ma wady i zalety. Autor wykonał kawał dobrej roboty, bo przedstawił go bardzo naturalnie. Nie mamy do czynienia z plastikową kukłą bez charakteru, a z chłopcem (później już nastolatkiem) na którego zwrócone są oczy całego narodu ludzkiego.

Książki nie da się zrecenzować , by nie wyszło to płytko. Trzeba ją przeczytać samemu, by odkryć wszystkie uroki i tajemnice ( o których nie mogłam napisać, by nie spoilerować! ). Cóż, literatura nie jest przeznaczona dla dzieci, a dla dojrzałego czytelnika, który po przeczytaniu utworu dostrzeże na pewno wiele pytań i zagadnień, na jakie wcześniej nie zwracał uwagi. Bardzo gorąco polecam wszystkim fanom science-fiction! I w sumie nie tylko. ; )

Moja ocena: 5+

Tytuł oryginalny: Ender's Game
Wydawca: Prószyński i S-ka
Data wydania: 1991
Ilość stron: 334


by Blue

piątek, 16 listopada 2012

"Czerwień rubinu" Kerstin Gier

Teoretycznie podróże w czasie nie są niemożliwe. Teoretycznie... W praktyce wygląda to jednak trochę inaczej, dlatego też, zamiast podróżować po innych epokach, możemy jedynie, zakotwiczeni we własnej rzeczywistości, pozwiedzać inne miasta, czy kraje; ewentualnie pojeździć palcem po mapie.

W świecie Gwendolin, głównej bohaterki "Trylogii czasu" niemieckiej autorki Kerstin Gier, podróże w czasie nie są jednak jedynie abstrakcyjnym wymysłem miłośników science fiction, lecz czymś naturalnym, zwyczajnym....No dobrze - prawie naturalnym i prawie zwyczajnym... Ale wszystko po kolei.

Poznajcie Gwendolin - zwykłą nastolatkę przytłoczonej przez system edukacji szkolnej, posiadającą oddaną przyjaciółkę, lekko dziwaczną rodzinę i cały pulę innych rzeczy, składającej się na nudne życie szesnastolatki. Wśród członków jej drzewa genealogicznego występują osoby obdarzone genem podróży w czasie umożliwiające, jak nie trudno zgadnąć, podróże w czasie. Według obliczeń Isaaca Newtona posiada go także kuzynka Gwen - Charlotta, od małego przygotowywana na przyjęcie tego brzemienia (lub daru jak, kto woli). Uczona fechtunku, historii, dawnych obyczajów ze zniecierpliwieniem, wraz z całą rodziną oczekiwała tego pierwszego skoku w przestrzeń potwierdzającym jej dziedzictwo. Jednak niespodziewanie to nie Charlotta, lecz młodsza o jeden dzień Gwen cofa się nagle kilkadziesiąt lat wstecz i stwierdza, że to właśnie ona posiada ten jakże pożądany gen. Niestety początkowo nikt nie chce jej uwierzyć. Rodzinka ślepo wierząca w obliczania Newtona (gdyż Newton wielkim uczonym był), nie przyjmuje do wiadomości wersji dziewczyny, posiadającej ograniczony margines zaufania po historii z duchami (tak, Gwendolin widzi duchy). Nieplanowane skoki zdarzają się co raz częściej, nieubłaganie dążąc do ostatniego po którym nie ma już powrotu. Niemalże w ostatniej chwili, rodzinka orientuje się, że Gwen nie kłamie by zwrócić na siebie uwagę, lecz realnie potrzebuje pomocy. Dziewczyna zostaje wprowadzona w tajniki misji, w której udział pierwotnie miała brać Charlotte. Wraz ze Gideonem de Villares - członkiem drugiej rodziny, w której poszczególne osoby także były nosicielami genu, musi wyruszyć w przeszłość, aby wykonać zadanie, którego skutki rzutować będą zarówno na teraźniejszość jak i przyszłość.

Niewątpliwie, na korzyść książki działa fakt, iż nie traktuje ona o wampirach, wilkołakach, nefilim, aniołach, demonach, itd. Otóż, bohaterowie "Czerwieniu rubinu" są 100% przedstawicielami homo sapiens. Wszyscy. Bez wyjątku.
Dalej jest niestety trochę bardziej schematycznie. Mamy tu dość sympatyczną główną bohaterkę, której życie z dnia na dzień stanęło na głowie, a ona sama okazała się kimś niezwykłym. Mamy głównego bohatera którego aparycja jest wprost proporcjonalna do poziomu arogancji, którą sobą reprezentuje. Typ "och" i "ach", który obowiązkowo początkowo nie ma najlepszych układów z uroczą Gwen (niech zgadnę, może chodzi tu o jego sposób bycia?), ujawniając jednakże głęboko skrywane odruchy godne dżentelmena lód pomiędzy nimi topnieje. Ciekawe co z tego wyniknie? Z pewnością nikt nie wpadłby na to, że powstanie z tego coś romansowopodobnego...
Czepiam się. Wiem.

Choć podróże w czasie są motywem często poruszanym  w literaturze, wbrew pozorom tego typu wątek nie jest wcale łatwy do prowadzenia. Dość szybko można się zapętlić, a wtedy bez trudu wkraść może się nam niechcianych "paradoks dziadka" (ciekawskich odsyłam do wikipedii). Gier kieruje jednak fabułę, w sposób jasny i przemyślany, dzięki czemu nie sposób się pogubić. Jedyne do czego pod tym względem mogę się przyczepić, to nie zbyt dokładne odwzorowanie realiów dawnych czasów. Skoro przenosimy się kilkadziesiąt lat wstecz, pragnę zachłysnąć się tamtejszym powietrzem i poczuć panującą tam atmosferę. Niestety zabrakło tego -  a szkoda, gdyż Londyn, w którym toczy się akcja, daje pod tym względem prawdziwe pole do popisu.
Autorka prowadzi fabułę na zasadzie nawarstwiania kolejnych pytań, tajemnic i przekrętów, trudno więc ocenić całokształt jedynie po pierwszej części. Z doświadczenia wiem, że w każdej trylogii znajduje się jeden tom odbiegający poziomem od pozostałych. Zazwyczaj jest to część pierwsza, będąca swoistego typu wprowadzenie, lub druga, gdzie z kolei po mocnym, w tym wypadku, wstępie, następuje spowolnienie akcji. Trudno powiedzieć mi jednak, która zasada obowiązuje w "Trylogii czasu", gdyż nie miałam okazji przeczytać kolejnych tomów.

Ogółem książkę czyta się naprawdę szybko i bez większych zgrzytów. Zauważałam, że powieść zbiera naprawdę wysokie noty, radziłabym więc nikomu nie przekreślać tej serii, z góry, lecz przekonać się samemu czy naprawdę na takowe zasługuje. Może jestem za stara na tego typu literaturę (choć jak wiadomo książki daty ważności nie mają), lub zbyt głęboko wydrążona w literaturę młodzieżową, nie wiem. Przygody Gwen i Gideona zaciekawiły mnie, jednakże nie do tego stopnia, aby myśl o tym co będzie dalej nie dawała mi spać po nocach. Ot taka po prostu odskocznia, od zwykłej szarej rzeczywistości. No, bo w końcu któż z nas nie chciałby choć na chwilę wyrwać się z dzisiejszych realiów i zobaczyć jak było kiedyś? Jednakże jak to powiedział Jean-Paul Sartre "Być może istnieją czasy piękniejsze, ale te są nasze. " I tego się trzymajmy.

Warto nadmienić, iż powstała również ekranizacja pierwszej części trylogii Gier, której premiera planowana jest na 2013 rok. Zwiastun obok :




Moja ocena: 4

Tytuł oryginału : Rubinrot
Wydawca: Egmont Polska Sp. z o.o.
Data premiery: 2011-04-29
Ilość stron: 344



czwartek, 8 listopada 2012

"Gobelin. Księga I. Pies z Rowan" Henry H. Neff

"Pies z Rowan" to pierwsza część trylogii "Gobelin" opowiadająca o przygodach Maxa - dwunastolatka obdarzonego szczególnymi mocami, który trafia do tajnej szkoły - Akademii Rowan. Brzmi całkiem znajomo? Może gdzieś już słyszeliście podobną historię?

Mimo wielu podobieństw z "Harrym Potterem", książka ta nie jest kolejną pseudokopią powieści o czarodziejach. Co ją wyróżnia? Przede wszystkim sam pomysł - nieco oklepany, lecz nadzwyczaj wciągający. Na pierwszy rzut oka - nic szczególnego. kolejny wybraniec, kolejna magiczna szkoła. Wzloty i upadki, miłostki i zabawy. Czym się tu zachwycać?

Mały Max McDaniels żyje spokojnie na przedmieściach Chicago. Egzystowałby w pokoju przez resztę swoich dni, gdyby nie natrafił na pewien stary, celtycki gobelin. Bum! Nagle z cichego chłopca, Max staje się uczniem tajnej Akademii. Oczywiście każdy wie, że szkoła to nie wszystko. Czemu dwunastolatek nie mógłby się wplątać w sprawy dorosłych? Tak zaczyna się największa przygoda w życiu chłopca i jego przyjaciół. Narażanie swojego życia jest przecież takie męskie...

Co urzeka? Cały świat przedstawiony w książce, oparty na wątkach mitologii celtyckiej. Postacie są całkiem przemyślane, choć główny bohater potrafi zirytować. Szczególnym zjawiskiem jest fakt, że główny bohater nie jest chodzącym ideałem, który, jako najsilniejszy z całej Akademii, potrafi pokonać siły zła. Rola ta została przydzielona przyjacielowi Maxa - Davdowi. Widzimy więc oczami bohatera, jak niesamowity, cichy, genialny chłopiec powoli odkrywa swą boskość.
H. H. Neff wykorzystał połączenie zgrabnego języka i prostej fabuły, dzięki czemu książkę da się "połknąć" w jedną zarwaną nockę. Szczególnie miłym aspektem są pupilki uczniów Rowan. Mistyczne stworzenia, które posiadają ludzki rozum nadają nieco przeuroczej infantylności.

A co denerwuje? Max. Ale to tylko moje zdanie. Gusta są różne. Może ktoś pokocha tego bohatera...ale ja na pewno nie.
Książka jest przeznaczona dla młodszych czytelników. Prosta, zrozumiała fabuła, niewiele postaci (żeby broń Boże nikt się nie pogubił!), kilka gagów z niższej półki... to wszystko o dziwo ma swój urok. Akcja rozkręca się dopiero na końcu pierwszego tomu, więc warto przetrwać przez upchane jakby na siłę miłosne problemy Maxa i kilka makabryczniejszych opisów.

"Pies z Rowan" to jedna z książek, do której warto wracać. Jej długość nie stanowi najmniejszego problemu. Szkoda, że nie została porządnie rozreklamowana. Na pewno uszczęśliwiłaby wiele duszyczek...A kto wie? Może kiedyś i ja trafię do takiej Akademii?


Osobista ocena : Mocne 3

Wydawca: Świat Książki
Data premiery: 2009-05-20
Ilość stron: 384
by Blue

sobota, 3 listopada 2012

"Gildia magów" Trudi Canavan

"Gildia magów" rozpoczynająca "Trylogię Czarnego Maga" jest debiutem literackim australijskiej pisarki Trudi Canavan, wydanym w Polsce w 2007.  Rzadko zdarza mi się sięgać po książki z gatunku fantasy, zachęcona jednak licznymi pozytywnymi komentarzami postanowiłam zaryzykować i spróbować czegoś nowego.

Akcja utworu rozgrywa się na ziemiach Kyralii, a dokładniej w mieście Imardin.
Wraz z główną bohaterką - Soneą trafiamy w sam środek rutynowej czystki, mającej na celu oczyszczenie ulic z żebraków, złodziei i ogólnie pojętego pospólstwa. Setki osób pozbawionych dachu nad głową  przemieszcza się, wraz z całym dobytkiem do slumsów, aby wśród powszechnej biedy i ubóstwa ułożyć sobie na nowo życie. Całość przebiega pod czujnym okiem magów, ukrytych za magiczną tarczą, zapewniającą im ochronę i udaremniającą ataki ze strony protestującej ludności. Sonea chcąc dać upust swojej złości związanej z przesiedleniem na znak protesu ciska kamieniem, który ku jej zdumieniu pokonuje barierę i pozbawia przytomności jednego z magów. Pośród członków Gildii zapanowuje chaos - wśród bezdomnych znajduje się nieszkolona magiczka, której moc w każdej chwili może wyrwać się spod kontroli niszcząc ją, oraz całe miasto, a odnalezienie jej, staje się ich priorytetem.

Któż z nas, nie chciałby  znaleźć się choć na chwilę w świecie pełnym magii?  Poznawać jej tajniki, oraz szkolić się pod okiem wybitych magów?

Sonea z całą pewnością nie.
Przekonana o złych zamiarach członków Gildii, wraz z grupą przyjaciół ucieka w samo serce slumsów.

W książce występuje dwubiegowa konstrukcja fabuły. Jednocześnie obserwujemy uciekającą Soneę jak i poszukujących ją członków Gildii, przy czym ciekawszy dla mnie, był właśnie ten drugi wątek.
Slumsy ukazane przez Canavan były dla mnie wyjątkowo nijakie. Ugrzecznienie ich, spowodowane zapewne przystosowaniem książki także do młodszej grupy wiekowej, sprawiło, iż środowisko to nie posiadło pazura. Ciągłe wspominanie o brudzie, biedzie i półświatkach tam występujących, nie sprawiło, że uwierzyłam w to. Co innego świat magów.
Życie w Gildii wraz z obowiązującymi tam zasadami, splendorem napotykany na każdym kroku, oraz magiczną otoczką, wydawało mi się dużo bardziej interesujące, niż życie w biednej dzielnicy. Tam wszystko było żywsze, a przez to bardziej interesujące.

W przypadku postaci obowiązuje niestety taka sama zasada. Mieszkańcy slumsów, tzw. bylcy byli bez wyrazu. Niby każdy z nich posiadał indywidualne cechy, w moich oczach, wszyscy wydawali się jednak jednakowi. Sonea początkowo, także nie odbiegająca od tego schematu, zachowująca się niczym marionetka w rękach lalkarza, z biegiem czasu, na szczęście, przechodzi coś na wzór wewnętrznej przemiany.
Społeczeństwo magów wypadało dużo lepiej na tle tej przepełnionej szarościami papki. Rothen, kojarzący mi się nieodmiennie  z Obi Wan- Kenobim z "Gwiezdnych wojen", pełen ciepła, dobroci i cierpliwości, jego przyjaciel Dannyl, czy pozostali, mają wyraźny rys charakterologiczny. Nie można zapomnieć także o Akkarinie przemykającym niczym cień między stronnicami książki, skrywający tajemnice tak samo mroczne jak kolor jego szaty.

Trudi Canavan pisze łatwym językiem, który dzięki licznym opisom przemawia do wyobraźni. Mocną stroną książki z całą pewnością są jednak dialogi - niewymuszone, stroniące od teatralności. Pomimo dość ciekawego pomysłu zarysu świata, fabuła nie przyprawia o szybsze bicie serca. Toczy się spokojnie, bez gwałtownych zwrotów akcji. Ma to jednak swój urok. Pozycja okazuje się idealna do czytania przed snem, gdy potrzeba wyciszenia i uspokojenia.

"Gildię magów" traktuję jako swoistego typu preludium do pozostałych części. Pomimo wszystkich niedociągnięć autentycznie jestem ciekawa jak potoczy się akcja w kolejnych tomach i z całą pewnością po nie sięgnę.

Moja ocena: 3+ 

Wydawnictwo: Galeria Książki
Data premiery: 2007-10-19
Ilość stron: 520