piątek, 5 grudnia 2014

Dystrykt 13 istnieje i ma się dobrze - oglądając "Kosogłos. Część 1"

 Sezon na Kosogłosa rozpoczął się z godnym pozazdroszczenia hukiem. Tysiące plakatów pojawiających się w każdym możliwym miejscu, zwiastujących jego nadejście na długo przed dniem premiery, teasery, klipy spoty, trailery, książki z filmowymi okładkami, gadżety i ogólne szaleństwo. Nic w tym dziwnego, w końcu to właśnie TEN film – pierwsza część nakreślonego z epickim rozmachem zakończenia „Igrzysk śmierci”.

Katniss budzi się w 13 dystrakcie, który wbrew wszystkim oficjalnym danym istnieje i całkiem dobrze prosperuje. Przerobiony na podziemną bazę wojskową szykuje się do zadania ostatecznego ciosu Kapitolowi, mającego znieść panujący porządek. Zamieszki w dystryktach powstałe po ostatnich igrzyskach upewniają ich w swoim przeświadczeniu – władza jeszcze nigdy nie była tak osłabiona, a ludzie po raz pierwszy od dłuższego czasu gotowi są na przewrót. Aby ogień walki nie zgasnął w sercu ludu potrzebują jednak symbolu, w imieniu którego będą walczyć i ginąć. Naturalnym wyborem zdaje się być Katniss – dziewczyna, dziewczyna, która igrała z ogniem – która już raz udowodniła, iż nie podda się Kapitolowi. Nie mając w zwyczaju podporządkowaniu się żadnym instytucjom trudno nakłonić ja do podjęcia roli propagandowej maskotki, działając na polecenie ludzi, którzy skazali jej towarzysza –Peeta, oraz innych zwycięzców na łaskę Kapitolu. Okrucieństwo władzy okazuje się jednak bardziej namacalne niż prywatne animozje. Dystrykt 12 przestał istnieć – co będzie następne?

„Kosogłos, części 1” jako preludium do wielkiego finału stworzone było aby odnieść sukces. Nie ma w tym nic dziwnego. Zagorzali fani, bez względu na wszystko wybiorą się do kina, Ci którzy nie znali serii wcześniej nadrabiają zaległości i podążą ich śladem, gdyż adaptacje „Igrzysk śmierci” nie są tylko naprawdę dobrze zrealizowane, lecz pozostają także wierne książkom i ich przesłaniu – świat się stacza i to właśnie my będziemy tymi, którzy spoczną razem z nim na dnie.

Historia stworzona przez Suzanne Collins jest sama w sobie niezwykle barwna, atrakcyjna wizualnie i widowiskowa, nie trzeba więc wiele aby uczynić z niej coś co przyciągnie przed ekrany tysiące widzów na całym świecie. Oglądając „Kosogłosa” nie mogłam jednak powstrzymać się od porównań do wcześniejszych części. Niestety w zetknięciu z poprzednimi produkcjami ta, najnowsza, wypada dość blado. Dlaczego?
Powód jest dość prozaiczny. W zetknięciu z barwnym, pełnym przepychu Kapitolem, Dystrykt 13 wypada wyjątkowo szaro i nijako. Była to pierwsze odczucie, które pojawiło się na samym początku filmu i niestety zostało już ze mną do końca. To co zachwycało – wymyślne stroje, makijaże, fryzury, futurystyczne rozwiązania technologicznie, czy nawet dziwne zwyczaje mieszkańców Kapitolu, poszło w niepamięć. Zjawiskowe prace kostiumologów pracujących przy filmie potrafiły zawładnąć moim sercem. Teraz pozostała nam do podglądania jedynie szara rzeczywistość, z szarymi kombinezonami i wojskowym drylem. Nawet urocza Effie zastąpiła kolorowe peruki szarą chustą.

Na wojnie nie ma miejsca na piękno. Boleśnie przekonuje się o tym Katniss wędrując po gruzach dawnego Dystryktu 12 i natrafiając na setki zwęglonych ciał. Kapitol nie zapomina. Pomimo wojennej atmosfery, doniesieniach o zamachach, tysiącach śmierci w samym filmie wyjątkowo mało jest spektakularnych wybuchów, serii z karabinów, czy huku walonych murów. To co ma największy wpływ na dalsze losy ludzkości, nie zależy od pionków dzierżących w rękach broń, lecz dowództwa, które nimi steruje. Właśnie w tych momentach reżyser pokazuje, że nie zapomniał, iż film jest nagonką na mass media, która dla wielu stała się wyrocznią, bóstwem, ostatnią nadzieją.
Seria filmików propagandowych z Katniss kręcona jest na zielonym tle. Dziewczyna ma krzyczeć wzniosłe hasła, w tle płonąć mają dorobione komputerowo ognie bitewne. Prawdziwa walka toczy się gdzieś obok, daleko od wyizolowanego studia nagraniowego. Obraz ten doskonale wpasowuje się we wcześniejsze konwencje i ukazuje wręcz groteskowy obraz ludzkiej mentalności. Walczmy, ale najlepiej czyimiś rękami, w końcu w terenie można nawet zginąć!
Absurd sytuacji dostrzega jedynie nasza protagonistka, która bez wahania rzuca się w wir wojny biorąc ze sobą ekipę filmową, aby dokumentowała jej poczynania, a tym samym inspirowała innych.


Film bez trudu mógłby stać się parodią samego siebie. Sceny rozpaczy na gruzach dawnego domu, obrazy z frontu, chwile załamania po stracie bliskich i tych bezimiennych towarzyszy niedoli za każdym razem dzielił tylko mały krok od kiczowatych obrazków. Jennifer Lawrence obsadzona w roli Katniss ze swojego zadania wywiązała się jednak po raz kolejny znakomicie. Stworzyła postać z krwi i kości – dziewczynę, która można podziwiać, znienawidzić lub się z nią utożsamić – silną, pewną siebie i mającą jasny cel. Dużo mniejsze pole do popisu miał za to Josh Hutcherson czyli filmowy Peeta Mellark, któremu nie dane było robić nic ponad patrzeniem bez wyrazu w kamerę i wygłaszania mów z polecenia Kapitolu. Jego uwięzienie z pewnością całkiem znacząco pogmatwało historię, lecz przede wszystkim oszczędziło nam widoku miłosnego trójkącika, który z cała pewnością powstał by natychmiastowo pomiędzy nim, jego ukochaną Katniss, oraz jej przyjacielem z dawnych lat, który teraz odgrywa rolę dzielnego żołnierza. Oczywiście nie obyło się bez nie do końca przemyślanych sytuacji – Katniss mająca zwyczaju odrzucać uczucia biednego Peety, po jego stracie zaczyna zachowywać się jakby straciła jedną miłość swojego życia. Nie warto obwiniać za to jednak scenarzystę. Tak było w książce i basta.

Od dawna trzymam się opinii, że „Igrzyska…” są jednymi z najlepszych ekranizacji jakie powstały w ostatnim czasie. Podzielenie ostatniej części na dwa filmy, wg standardów niemalże wszystkich kasowych produkcji, zdaje się być jednak rzeczą dyskusyjną. Z pewnością wydłużenie czasu pozytywnie wpłynie na i tak dokładne trzymanie się treści książek, choć i tak pojawiło się parę zmian wprowadzonych na potrzeby ekranizacji (m.in. wprowadzenie wspomnianej wcześniej Effie ), film chwilami wydawał mi się najzwyczajniej w świecie nudny. Wina spoczywa jednak głównie na pierwowzorze. Książka, a w szczególności jej pierwsza połowa, nie była zbyt spektakularna; już podczas czytania była dla mnie przegadana.

 W przypadku pierwszej części  „Kosogłosa” nie można mówić o nagłych zwrotach akcji, czy niesamowitych efektach specjalnych. Wszystko jest stonowane, rozkręca się powoli, spełnia rolę wprowadzenia do tego co ma nastąpić za chwilę, ale jak wiadomo jest to tylko cisza przed prawdziwą burzą…

1 komentarz:

  1. Nie mogę się doczekać, aż obejrzę tę ekranizację! Uwielbiam całą trylogię ;)

    OdpowiedzUsuń

Serdecznie dziękuję za komentarze :D