Katniss budzi się w 13 dystrakcie, który wbrew wszystkim
oficjalnym danym istnieje i całkiem dobrze prosperuje. Przerobiony na podziemną
bazę wojskową szykuje się do zadania ostatecznego ciosu Kapitolowi, mającego
znieść panujący porządek. Zamieszki w dystryktach powstałe po ostatnich
igrzyskach upewniają ich w swoim przeświadczeniu – władza jeszcze nigdy nie
była tak osłabiona, a ludzie po raz pierwszy od dłuższego czasu gotowi są na przewrót. Aby ogień walki nie zgasnął w sercu ludu potrzebują jednak
symbolu, w imieniu którego będą walczyć i ginąć. Naturalnym wyborem zdaje się
być Katniss – dziewczyna, dziewczyna, która igrała z ogniem – która już raz udowodniła, iż nie podda
się Kapitolowi. Nie mając w zwyczaju podporządkowaniu się żadnym instytucjom trudno nakłonić ja do podjęcia roli propagandowej maskotki, działając na
polecenie ludzi, którzy skazali jej towarzysza –Peeta, oraz innych zwycięzców
na łaskę Kapitolu. Okrucieństwo władzy okazuje się jednak bardziej namacalne
niż prywatne animozje. Dystrykt 12 przestał istnieć – co będzie następne?
„Kosogłos, części 1” jako preludium do wielkiego finału
stworzone było aby odnieść sukces. Nie ma w tym nic dziwnego. Zagorzali fani, bez
względu na wszystko wybiorą się do kina, Ci którzy nie znali serii wcześniej
nadrabiają zaległości i podążą ich śladem, gdyż adaptacje „Igrzysk śmierci” nie
są tylko naprawdę dobrze zrealizowane, lecz pozostają także wierne książkom i
ich przesłaniu – świat się stacza i to właśnie my będziemy tymi, którzy spoczną
razem z nim na dnie.
Historia stworzona przez Suzanne Collins jest sama w sobie
niezwykle barwna, atrakcyjna wizualnie i widowiskowa, nie trzeba więc wiele
aby uczynić z niej coś co przyciągnie przed ekrany tysiące widzów na całym
świecie. Oglądając „Kosogłosa” nie mogłam jednak powstrzymać się od porównań do wcześniejszych części. Niestety w zetknięciu z poprzednimi produkcjami ta, najnowsza, wypada dość blado. Dlaczego?
Powód jest dość prozaiczny. W zetknięciu z barwnym, pełnym przepychu Kapitolem, Dystrykt 13 wypada wyjątkowo szaro i nijako. Była to pierwsze odczucie, które pojawiło się na samym początku filmu i niestety zostało już ze mną do końca. To co zachwycało – wymyślne stroje, makijaże, fryzury, futurystyczne rozwiązania technologicznie, czy nawet dziwne zwyczaje mieszkańców Kapitolu, poszło w niepamięć. Zjawiskowe prace kostiumologów pracujących przy filmie potrafiły zawładnąć moim sercem. Teraz pozostała nam do podglądania jedynie szara rzeczywistość, z szarymi kombinezonami i wojskowym drylem. Nawet urocza Effie zastąpiła kolorowe peruki szarą chustą.
Powód jest dość prozaiczny. W zetknięciu z barwnym, pełnym przepychu Kapitolem, Dystrykt 13 wypada wyjątkowo szaro i nijako. Była to pierwsze odczucie, które pojawiło się na samym początku filmu i niestety zostało już ze mną do końca. To co zachwycało – wymyślne stroje, makijaże, fryzury, futurystyczne rozwiązania technologicznie, czy nawet dziwne zwyczaje mieszkańców Kapitolu, poszło w niepamięć. Zjawiskowe prace kostiumologów pracujących przy filmie potrafiły zawładnąć moim sercem. Teraz pozostała nam do podglądania jedynie szara rzeczywistość, z szarymi kombinezonami i wojskowym drylem. Nawet urocza Effie zastąpiła kolorowe peruki szarą chustą.
Na wojnie nie ma miejsca na piękno. Boleśnie
przekonuje się o tym Katniss wędrując po gruzach dawnego Dystryktu 12 i
natrafiając na setki zwęglonych ciał. Kapitol nie zapomina. Pomimo wojennej
atmosfery, doniesieniach o zamachach, tysiącach śmierci w samym filmie
wyjątkowo mało jest spektakularnych wybuchów, serii z karabinów, czy huku
walonych murów. To co ma największy wpływ na dalsze losy ludzkości, nie zależy
od pionków dzierżących w rękach broń, lecz dowództwa, które nimi steruje.
Właśnie w tych momentach reżyser pokazuje, że nie zapomniał, iż film jest
nagonką na mass media, która dla wielu stała się wyrocznią, bóstwem, ostatnią
nadzieją.
Seria filmików propagandowych z Katniss kręcona jest na
zielonym tle. Dziewczyna ma krzyczeć wzniosłe hasła, w tle płonąć mają
dorobione komputerowo ognie bitewne. Prawdziwa walka toczy się gdzieś obok,
daleko od wyizolowanego studia nagraniowego. Obraz ten doskonale wpasowuje się
we wcześniejsze konwencje i ukazuje wręcz groteskowy obraz ludzkiej mentalności.
Walczmy, ale najlepiej czyimiś rękami, w końcu w terenie można nawet zginąć!
Absurd sytuacji dostrzega jedynie nasza protagonistka, która bez wahania rzuca się w wir wojny biorąc ze sobą ekipę filmową, aby dokumentowała jej poczynania, a tym samym inspirowała innych.
Absurd sytuacji dostrzega jedynie nasza protagonistka, która bez wahania rzuca się w wir wojny biorąc ze sobą ekipę filmową, aby dokumentowała jej poczynania, a tym samym inspirowała innych.
Film bez trudu mógłby stać się parodią samego siebie. Sceny
rozpaczy na gruzach dawnego domu, obrazy z frontu, chwile załamania po stracie
bliskich i tych bezimiennych towarzyszy niedoli za każdym razem dzielił tylko
mały krok od kiczowatych obrazków. Jennifer Lawrence obsadzona w roli Katniss ze
swojego zadania wywiązała się jednak po raz kolejny znakomicie. Stworzyła
postać z krwi i kości – dziewczynę, która można podziwiać, znienawidzić lub się
z nią utożsamić – silną, pewną siebie i mającą jasny cel. Dużo mniejsze pole do
popisu miał za to Josh Hutcherson czyli filmowy Peeta Mellark, któremu nie dane było
robić nic ponad patrzeniem bez wyrazu w kamerę i wygłaszania mów z polecenia
Kapitolu. Jego uwięzienie z pewnością całkiem znacząco pogmatwało historię,
lecz przede wszystkim oszczędziło nam widoku miłosnego trójkącika, który z cała
pewnością powstał by natychmiastowo pomiędzy nim, jego ukochaną Katniss, oraz
jej przyjacielem z dawnych lat, który teraz odgrywa rolę dzielnego żołnierza.
Oczywiście nie obyło się bez nie do końca przemyślanych
sytuacji – Katniss mająca zwyczaju odrzucać uczucia biednego Peety, po jego
stracie zaczyna zachowywać się jakby straciła jedną miłość swojego życia. Nie
warto obwiniać za to jednak scenarzystę. Tak było w książce i basta.
Od dawna trzymam się opinii, że „Igrzyska…” są jednymi z
najlepszych ekranizacji jakie powstały w ostatnim czasie. Podzielenie ostatniej
części na dwa filmy, wg standardów niemalże wszystkich kasowych produkcji,
zdaje się być jednak rzeczą dyskusyjną. Z pewnością wydłużenie czasu pozytywnie
wpłynie na i tak dokładne trzymanie się treści książek, choć i tak pojawiło się
parę zmian wprowadzonych na potrzeby ekranizacji (m.in. wprowadzenie
wspomnianej wcześniej Effie ), film chwilami wydawał mi się najzwyczajniej w
świecie nudny. Wina spoczywa jednak głównie na pierwowzorze. Książka, a w szczególności jej pierwsza połowa, nie była zbyt
spektakularna; już podczas czytania była dla mnie przegadana.
W przypadku pierwszej
części „Kosogłosa” nie można mówić o
nagłych zwrotach akcji, czy niesamowitych efektach specjalnych. Wszystko jest
stonowane, rozkręca się powoli, spełnia rolę wprowadzenia do tego co ma
nastąpić za chwilę, ale jak wiadomo jest to tylko cisza przed prawdziwą burzą…
Nie mogę się doczekać, aż obejrzę tę ekranizację! Uwielbiam całą trylogię ;)
OdpowiedzUsuń