„Magia indygo” to kolejna, już trzecia, część „Kronik krwi” –
serii, którą ostatnimi czasy pochłaniałam w hurtowych ilościach i na którą dość
konkretnie się nakręciłam. Tym razem dzieje się jeszcze więcej, jeszcze
szybciej i bardziej niebezpiecznie.
Zdolności magiczne jeszcze nigdy nie miały okazać się tak
pomocne w życiu Sydney. Gdy w okolicach zaczyna grasować potężna czarownica
odbierająca życie i młodość dziewczynom z potencjałem magicznym nasza
protagonistka okazuje się niezwykle pomocna w schwytaniu jej. Podejrzenia
padają na siostrę panny Terwiliger, która wraz z swoją (już prawie oficjalną
adeptką) będzie próbowała ją powstrzymać. Na domiar złego na jaw wychodzą
informacje o domniemanych kontaktach Wojowników światła z alchemikami przez co Sydney
zatraca wiarę w instytucje, której podlegała przez całe życie. Odnalezienie
Marcusa - zbuntowanego alchemika, utwierdza ją w przekonaniu o słuszności
podjętej decyzji sprzeniewierzenia się zwierzchnikom.
Oczywiście nie mogło zabraknąć wątku miłosnego, jak zwykle –
najmocniejszego punktu całości, który dokumentnie poplątał życie biednej
Sydney.
Po deklaracji miłości ze strony Adriana, a następnie
odrzuceniu jego uczuć przez naszą protagonistkę nic nie może być już takie jak
wcześniej. W końcu nie łatwo powrócić do przyjacielskich stosunków po takim
wyznaniu. Całość dodatkowo komplikuje fakt, iż Sydney nie postępuję w zgodzie z
własnym sercem, a przed związaniem się z morojem powstrzymuje ją jedynie myśl o
mezaliansie jaki związku z tym mógłby wyniknąć. Zmuszeni do współpracy na polecenie
panny Terwiliger będą mieć ze sobą do czynienia więcej niż dotychczas. Relacja
między ta dwójką staje się burzliwa i elektryzująca. Rzadko kiedy spotkać się
można z dialogami, w których pomiędzy postaciami iskrzy w takim stopniu. Nie
wiem czy to zasługa naprawdę udanych postaci, smykałki Mead do tworzenia tego
typu relacji, czy innych czynników. Rezultat jest jednak świetny. Czuć ogień
wydobywający się z każdej strony. I to jest cudowne. To jak Adrian próbuje zbliżyć
się do Sydney i przekonać ją do siebie, to w jaki sposób ona próbuje radzić
sobie z miotającymi ją uczuciami i ogarniającymi ja wątpliwościami czyta się rewelacyjnie.
Część ta naznaczona jest uczuciem oczekiwania; na chwilę, w
której relacja między głównymi bohaterami w końcu się wyklaruje, lecz także na to w
jaki sposób potoczą się dalsze losy Sydney jako alchemiczki. Dziewczyna jest
tylko o krok od obalenia wiarygodności instytucji, której służy, co może mieć dla
niej fatalne konsekwencje. Gra zaczyna toczyć się o wysoka stawkę, a próby dojścia
do prawdy narażają ja na coraz większe niebezpieczeństwo. Katastrofa wisi w
powietrzu przez co jestem bardzo ciekawa jak potoczy się ten wątek.
A co oprócz tego?
Mieliśmy prawdziwe wampirze wesele, które stało się okazją
do ocieplenia stosunków między morojami i alchemikami. Wydarzenie to umożliwiło
nam zarazem spotkanie z dawno niewidzianymi bohaterami – Abe’m, Rose, Lisą,
Christianem, a dla Sydney stało się prawdziwym sprawdzianem tego, czy potrafi
zachować pokerową twarz i nie zdradzić swoich poglądów przed zwierzchnikami.
Kilka chwil uwagi zyskali także bohaterowie drugoplanowi,
których życie miłosne wkradły się problemy rodem z „Mody na sukces” – Jill zakochała
się w Eddiem, który o tym nie wie, lecz
sam potajemnie do niej wzdycha nie ośmielają się jednak do niej zbliżyć
uważając się niegodnym księżniczki, dlatego też wiąże się z Angeliną, której
początkowa fascynacja jego osoba zaczyna słabnąć. I to tyle w tym temacie.
Nie obyło się także od scen magicznych ćwiczeń, rzucania
zaklęć, wertowania ksiąg, a nawet przywołania jednego, całkiem słodkiego,
demona.
Jedyny wątek, który został pominięty, to ten będący
katalizatorem wszystkich pozostałych, czyli sprawa przewrotu a dworze królewskim.
Nic w tym dziwnego. Książka ugina się w końcu od nadmiaru (nie zawsze ze sobą spójnych)
wydarzeń.
„Magie indygo” tak jak i poprzednie części czyta się wyśmienicie.
Autorka w końcu zdecydowała się rozwinąć najciekawsze kwestie, przez co wprost
nie mogę doczekać się kolejnych części!
Moja ocena: 5
Kocham Richelle Mead i całe Kroniki krwi! Nie mogę się już doczekać Silver Shadows...
OdpowiedzUsuńCzytało się Kroniki Krwi, ale było to prawie rok temu, więc musiałoby przypomniec sobie treść, ale wspomnienia są miłe. [ Szept Myśli ]
OdpowiedzUsuń"Akademia wampirów" dostatecznie mnie zniechęciła, żeby nie czytać reszty książek Richelle Mead...
OdpowiedzUsuńPozdrawiam, Shelf-of-books :)
Uwielbiam Richelle Mead i każda książka, która wychodzi spod jej pióra od razu trafia na moją półkę. Niestety opowieść o Sydney jakoś zaniedbałam, na szczęście dzięki Twojej recenzji zdobędę jak najszybciej kolejne tomy. Co do dialogów, masz zupełną rację, Mead jest mistrzynią pełnych napięcia rozmów ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Angelika