sobota, 29 listopada 2014

"Magia indygo" Richelle Mead



„Magia indygo” to kolejna, już trzecia, część „Kronik krwi” – serii, którą ostatnimi czasy pochłaniałam w hurtowych ilościach i na którą dość konkretnie się nakręciłam. Tym razem dzieje się jeszcze więcej, jeszcze szybciej i bardziej niebezpiecznie.

Zdolności magiczne jeszcze nigdy nie miały okazać się tak pomocne w życiu Sydney. Gdy w okolicach zaczyna grasować potężna czarownica odbierająca życie i młodość dziewczynom z potencjałem magicznym nasza protagonistka okazuje się niezwykle pomocna w schwytaniu jej. Podejrzenia padają na siostrę panny Terwiliger, która wraz z swoją (już prawie oficjalną adeptką) będzie próbowała ją powstrzymać. Na domiar złego na jaw wychodzą informacje o domniemanych kontaktach Wojowników światła z alchemikami przez co Sydney zatraca wiarę w instytucje, której podlegała przez całe życie. Odnalezienie Marcusa - zbuntowanego alchemika, utwierdza ją w przekonaniu o słuszności podjętej decyzji sprzeniewierzenia się zwierzchnikom.

Oczywiście nie mogło zabraknąć wątku miłosnego, jak zwykle – najmocniejszego punktu całości, który dokumentnie poplątał życie biednej Sydney.

Po deklaracji miłości ze strony Adriana, a następnie odrzuceniu jego uczuć przez naszą protagonistkę nic nie może być już takie jak wcześniej. W końcu nie łatwo powrócić do przyjacielskich stosunków po takim wyznaniu. Całość dodatkowo komplikuje fakt, iż Sydney nie postępuję w zgodzie z własnym sercem, a przed związaniem się z morojem powstrzymuje ją jedynie myśl o mezaliansie jaki związku z tym mógłby wyniknąć. Zmuszeni do współpracy na polecenie panny Terwiliger będą mieć ze sobą do czynienia więcej niż dotychczas. Relacja między ta dwójką staje się burzliwa i elektryzująca. Rzadko kiedy spotkać się można z dialogami, w których pomiędzy postaciami iskrzy w takim stopniu. Nie wiem czy to zasługa naprawdę udanych postaci, smykałki Mead do tworzenia tego typu relacji, czy innych czynników. Rezultat jest jednak świetny. Czuć ogień wydobywający się z każdej strony. I to jest cudowne. To jak Adrian próbuje zbliżyć się do Sydney i przekonać ją do siebie, to w jaki sposób ona próbuje radzić sobie z miotającymi ją uczuciami i ogarniającymi ja wątpliwościami czyta się rewelacyjnie.

Część ta naznaczona jest uczuciem oczekiwania; na chwilę, w której relacja między głównymi bohaterami w końcu się wyklaruje, lecz także na to w jaki sposób potoczą się dalsze losy Sydney jako alchemiczki. Dziewczyna jest tylko o krok od obalenia wiarygodności instytucji, której służy, co może mieć dla niej fatalne konsekwencje. Gra zaczyna toczyć się o wysoka stawkę, a próby dojścia do prawdy narażają ja na coraz większe niebezpieczeństwo. Katastrofa wisi w powietrzu przez co jestem bardzo ciekawa jak potoczy się ten wątek.

A co oprócz tego?

Mieliśmy prawdziwe wampirze wesele, które stało się okazją do ocieplenia stosunków między morojami i alchemikami. Wydarzenie to umożliwiło nam zarazem spotkanie z dawno niewidzianymi bohaterami – Abe’m, Rose, Lisą, Christianem, a dla Sydney stało się prawdziwym sprawdzianem tego, czy potrafi zachować pokerową twarz i nie zdradzić swoich poglądów przed zwierzchnikami.

Kilka chwil uwagi zyskali także bohaterowie drugoplanowi, których życie miłosne wkradły się problemy rodem z „Mody na sukces” – Jill zakochała się w Eddiem, który  o tym nie wie, lecz sam potajemnie do niej wzdycha nie ośmielają się jednak do niej zbliżyć uważając się niegodnym księżniczki, dlatego też wiąże się z Angeliną, której początkowa fascynacja jego osoba zaczyna słabnąć. I to tyle w tym temacie.

Nie obyło się także od scen magicznych ćwiczeń, rzucania zaklęć, wertowania ksiąg, a nawet przywołania jednego, całkiem słodkiego, demona.

Jedyny wątek, który został pominięty, to ten będący katalizatorem wszystkich pozostałych, czyli sprawa przewrotu a dworze królewskim. Nic w tym dziwnego. Książka ugina się w końcu od nadmiaru (nie zawsze ze sobą spójnych) wydarzeń.

„Magie indygo” tak jak i poprzednie części czyta się wyśmienicie. Autorka w końcu zdecydowała się rozwinąć najciekawsze kwestie, przez co wprost nie mogę doczekać się kolejnych części!

Moja ocena: 5


Poprzednie części:

"Kroniki krwi" (recenzja)
"Złota lilia" (recenzja)

4 komentarze:

  1. Kocham Richelle Mead i całe Kroniki krwi! Nie mogę się już doczekać Silver Shadows...

    OdpowiedzUsuń
  2. Czytało się Kroniki Krwi, ale było to prawie rok temu, więc musiałoby przypomniec sobie treść, ale wspomnienia są miłe. [ Szept Myśli ]

    OdpowiedzUsuń
  3. "Akademia wampirów" dostatecznie mnie zniechęciła, żeby nie czytać reszty książek Richelle Mead...
    Pozdrawiam, Shelf-of-books :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Uwielbiam Richelle Mead i każda książka, która wychodzi spod jej pióra od razu trafia na moją półkę. Niestety opowieść o Sydney jakoś zaniedbałam, na szczęście dzięki Twojej recenzji zdobędę jak najszybciej kolejne tomy. Co do dialogów, masz zupełną rację, Mead jest mistrzynią pełnych napięcia rozmów ;)
    Pozdrawiam
    Angelika

    OdpowiedzUsuń

Serdecznie dziękuję za komentarze :D